Niespodzianka

Jak codziennie po południu siedzę ze swoim synkiem na podłodze i bawimy się. Rolety już zasłonięte, bo na dworze zmrok z padł jakiś czas temu. Siedzimy i czytamy książeczki. Kolejny raz wjeżdża Pucio – już zastanawialiśmy się z Karolem czy go gdzieś nie schować. No ile razy można wałkować tę samą książkę, w której w dodatku prawie nie ma tekstu. Ale mały tak ją uwielbia, że w końcu tego nie robimy. Właśnie po raz setny udaję psa “jak robi piesek? Hau hau hau”. Wtem gasną w domu wszystkie światła. Przy zasłoniętych roletach nie widac nic, jest ciemno jak oko wykol. Synek wtula się we mnie. Przytulam go mocno. Zanim zdążę cokolwiek zrobić światła zapalają się, ale nie jesteśmy już w naszym domu.

Siedzimy na drewnianej podłodze, dookoła unosi się zapach starego domu. Nikogo oprócz nas nie ma. Rozglądam się dookoła, jesteśmy w jakiejś drewnianej, wiejskiej chacie. Podchodzę do regału z książkami. Znajduję tam kilka ciekawych pozycji. Biorę do ręki “Zaklęcia dawne i nowe”. Otwieram ją. Na pierwszej stronie widzę napis: “Ta księga należy do rodu Waca Ricci, własność D.W.” Bardzo interesujący zbieg okoliczności. Z ciekawości sięgam po inne książki. W każdej z nich jest podobna adnotacji albo tylko krótkie “Należy do D.W.” Zastanawiające. Rozglądam się po całej chacie. Ewidentnie jest zamieszkała. WIdać również, że mieszka tutaj rodzina z małym dzieckiem. Drewniane zabawki są porozrzucane po podłodze, w małym pokoju stoi kołyska. W innym łóżko małżeńskie, z całą pewnością używane przez dwoje ludzi.. W kuchni znajduję starą kuchenkę na opał. NIgdzie natomiast nie ma bieżącej wody. Karolek znajduje jedynie komplet metalowych mis, które z pewnością służą do kąpieli. “Gdzie my jesteśmy?” – zastanawiam się.

Zbyt wiele czasu na zastanawianie jednak nie mam, bo słyszę pukanie do drzwi. Powoli idę w tamtą stronę, a pukanie robi się coraz bardziej niecierpliwe. Słyszę wołanie “szeptucho otwierajcie! Potrzebujemy pomocy.”. Zdezorientowana biorę małego na ręce, układam go sobie na biodrze i otwieram drzwi. “ Co się stało?” – pytam. Na progu stoi mężczyzna z wyrazem niepokoju na twarzy i małą dziewczynka na rękach. Na oko, około czteroletnią. “Pomóżcie. Dziecko moje w gorączkę wpadło. Od trzech dni nic nie pomaga, a wygląda nawet gorzej. Boję się, że bogowie zabiorą ją od nas.” Na pierwszy rzut oka widzę, że dziecko ma wysoką gorączkę. Ale co ja mam tutaj poradzić? Nie jestem lekarzem. W dodatku znalazłam się w jakimś dziwnym miejscu. Myślę intensywnie co zrobić. “Połóż małą tam na łóżku” – mówię odruchowo. “ A ty usiądź przy stole, zrobię ci herbaty na uspokojenie”. Stawiam czajnik na palenisku, a małej robię zimny okład na czoło. Czekając na gorącą wodę wkładam rękę do kieszeni spodni. Coś mi szeleści pod palcami. Wyciągam to i prawie skaczę z radości.  Okazuje się, że jakimś sposobem mam blister polopiryny przy sobie. Podchodzę do dziewczynki. Siadam obok niej. Kładę sobie jej głowę na ramieniu i wkładam do ust tabletkę. POdaję jej kubek z wodą. Dziecko z trudem połyk. Zaraz zamyka oczy i zasypia. Musimy poczekać aż lekarstwo zacznie działać. Nie ma innego wyjścia. Mówię to mężczyźnie, który niespokojnie podryguje nogą. Zaparzam herbatę, a raczej  jakieś zioła, które znalazłam w szafce i pachną tak jak melisa. W duchu modlę się żeby to była melisa, a nie jakaś trucizna. Patrząc na książki, które widziałam na półce różnie to może być. 

Po około półgodzinie dziewczynka się budzi. Nie mam jak sprawdzić temperatury, ale widzę, że gorączka spadła. Wymykam się na chwilkę do innego pomieszczenia. Znalazłam kawałek czystej lnianej szmatki, wyciskam do niej pozostałe dziewięć tabletek i zawiązuję w mały tobołek. Wracam do kuchni i wręczam mężczyźnie mówiąc – “Podawaj córce jedną z tych pastylek co 4 godziny, chyba że będziesz widzieć, że nie ma już gorączki. Jak wszystkie się skończą, choroba powinna minąć. Jak nie to wróć do mnie.” Po co ja powiedziałam to ostatnie zdanie? Zaraz na pewno wrócimy do domu i nigdy więcej ich nie zobaczę. Mężczyzna podziękował, zostawił tuzin jaj i wyszedł z córką na rękach. Odetchnęłam z ulgą.

Spojrzałam na swojego synka, który jak zwykle bawi się na podłodze. Już czas zmienić mu pieluchę, ale co ja tutaj zrobię? Może znajdę jakąś tetrę albo muślin. Coś wykombinuję. Dobrze, że na co dzień używamy pieluch wielorazowych, a nie pampersów, to na bank sobie poradzę. Przeszukałam dom. Ok, udało się. Misja wykonana. Uff.

Chwila spokoju. “Co my tutaj robimy SMyku?” – pytam na głos, oczywiście nie oczekując odpowiedzi – “Jak wrócimy do domu i gdzie jest tatuś?”. Słyszę, że ktoś wchodzi. “Przecież jesteśmy  domu” – odpowiada mój mąż. Nic ju nie rozumiem…

8 Comments

  1. Joanna Urbanek

    Takie baśniowe klimaty to nie moje klimaty, ale Twoja opowieść totalnie mnie wciągnęła! Więc może jednak moje? 🙂 Mam nadzieję na ciąg dalszy – wrócicie do domu czy zostaniecie w chacie? Bardzo jestem ciekawa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *