Ramona

Kap. Kap. Kap. Stara bateria w umywalce prosi o odkamieniacz. Dźwignia nie dociska od nadmiaru osadu, a rdzawa smuga podąża wprost w otchłań przysłoniętą nieświeżym sitkiem. Przecieram zwilżoną ręką lustro obnażając tym samym zapuchniętą twarz. Muszę więcej pić, powtarzam to za każdym razem. Z wiekiem coraz trudniej przychodzi mi życie po nocnym dyżurze. Jeszcze trzy kwadranse i zaczną się schodzić dniówki. Wypełnione dokumenty czekają na moje zmienniczki, ruda Gośka dzieli poranne leki, czasem ciemnym korytarzem przemknie pacjent do łazienki. Wpuściłam krople do przekrwionych oczu i zaparzyłam dzbanek mocnej kawy. Resztki owsianego mleka zalatywały podejrzanie z dna kartonu- dziś wypiję czarną. Wodę pij, wodę do cholery!

Stukając chodakami o posadzkę przechadzam się długim holem zaglądając przez szklane drzwi do każdej sali. Większość pacjentów jeszcze śpi, niektórzy mają nigdy nie opuścić naszego oddziału. Mój wzrok zatrzymuje się w sali nr 6. Pani Ramona siedzi na łóżku z bezwiednie dyndającymi nogami. Długie pasma włosów przetkane srebrem okalają jej pochyloną głowę. Bose stopy, które wiele w życiu przeszły od kilku dni odmawiają posłuszeństwa. Na jej pokrytej siateczką zmarszczek twarzy maluje się upór i złość. Kobieta zastygła nieobecna duchem. Wyobrażam sobie jak piękna i charyzmatyczna była za młodu. Może i teraz we wspomnieniach wędruje ze swoimi braćmi przez Francję, pokonując dziesiątki kilometrów każdego dnia, za nic mając stare, schorowane nogi. Chwilami jakby wraca do rzeczywistości, a lwia zmarszczka pogłębia się na jej czole. Zafascynowana stoję z policzkiem opartym o zimną szybę bojąc się mrugnąć. Niemoc Ramony wylewa się przez poły śliskiego szlafroka w kolorze purpury. Mam wrażenie, że czarnymi ścieżkami pełznie w moją stronę. Odruchowo odskakuję od drzwi. Mój nagły ruch wyrywa pacjentkę z zamyślenia. Czarne, dotąd pochmurne i nieobecne oczy rozbłysły czernią, którą przed chwilą zobaczyłam na starych kafelkach. Uśmiecha się, ale jest w tym coś złowrogiego. Usta obnażają trzonki nadpsutych zębów, dolna połowa twarzy tkwi w tym dzikim uśmiechu, ale oczy pozostały czujne, nie zmarszczone od emocji. Ten niepokojący wyraz zostanie ze mną do końca dnia.

O dziewiętnastej kładę się razem z dziećmi. Niewiele mieliśmy ostatnio wspólnych nocy i coraz gorzej czuję się bez dawnych rytuałów książkowo-piżamowych.  Po godzinie skakania w świeżo wymienionej pościeli nareszcie złożyli rozczochrane głowy na poduszkach i trzymając moje palce wskazujące w swoich drobnych dłoniach usnęli. Najchętniej też zamknęłabym oczy, ale rano muszę na kilka godzin zastąpić koleżankę, której wypadł pogrzeb bodajże sąsiada. Nie potrzebowała oddać całego dnia, a zaledwie kilka godzin, nie wnikałam. Przyjęłam zasadę, że jeśli ktoś chce podzielić się ze mną informacjami, to to zrobi, bez ciągnięcia za język. Idę przygotować swój plecak na rano. Odprowadzę maluchy do przedszkola, odpękam tych kilka godzin ekstra, a potem ich odbiorę i wyskoczymy do jakiegoś placu zabaw z kulkami, zjeżdżalniami i trampolinami. Dawno ich nie zabierałam choćby na spacer. Niania ucieszyła się z wolnego dnia. Całe szczęście, że ją mamy, inaczej podczas wyjazdów Irka byłoby ciężko.

Wychodząc z sypialni staję jak wryta. Ciepło spływa po moich plecach w dół lędźwi. Nie mogę ruszyć mrowiącymi nogami, ważą tonę. Serce próbuje wyskoczyć mi z klatki piersiowej, łomocząc na alarm, a w uszach narasta okrutny szum. Trochę jak przed zakradającą się migreną. Ale nie jest to aura niepokoju, a totalny paraliż. Na wschodniej ścianie salonu widzę cień. Czarny, nieruchomy. Cień, który widziałam też rano. Tak żywy, że gdy się skupię, do dziś potrafię umiejscowić włosy i stopy w konkretnych punktach mieszkania. Nie wiem jak długo stoję i trwam w tym szumie oplatający moją głowę. Ocknęłam się dopiero przez szelest w ogrodzie. Wtargnął przez uchylone drzwi balkonowe i przywołał mnie do porządku. Trzeźwo zamknęłam drzwi sypialni, których klamkę nadal miałam w dłoni. Wzrok błyskawicznie omiata salon. Cień zniknął. Racjonalnie zapalam wszystkie światła, a z szuflady w przedpokoju wyjmuję długą, ciężką latarkę. W pokoju nikogo nie ma! Podbiegam do balkonu domknąć oba skrzydła. Obejdę raz jeszcze mieszkanie, nie omijając żadnego pomieszczenia. Zaglądam do garderoby pod schodami, łazienki, nawet do kufra pościelowego, który czekał na renowację. Pusto. Roześmiałam się nerwowo. Moja wyobraźnia gra ze mną w grę, której zasad nie rozumiem. Przecież wiem co widziałam. Kogo.

Nie odważyłam się wyjść do ogrodu. Dochodzi 21:00, ale jest już ciemno. Sąsiedzi z lewej wyjechali na urlop, a kolejną część szeregowca zamieszkiwało starsze małżeństwo. Kładli się wcześnie. Gdyby cokolwiek stało się w moim narożnym ogródku nie usłyszeliby, a nawet gdyby, to nie podejrzewam, aby ruszyli z pomocą. W takich chwilach żałuję, że nie mamy psa. Marzyłam o domu z dużym czworonogiem. Nie skażę jednak zwierzaka na samotność. Irek całe tygodnie spędza na platformie, a ja gnam z dyżuru na dyżur tęskniąc za bliźniakami. Nie taką mamą pragnęłam zostać. Nie żebym nie lubiła swojej pracy, ale oni ponoszą zbyt dużą cenę. Czasem dokarmiamy sporego kocura, który gości w naszym ogrodzie nieregularnie od kilku miesięcy. Nie ma adresatki, ale wygląda na zadbanego. Irek śmieje się, że przychodzi po sąsiedzku inkasując tym samym podwójną porcję karmy. Tak trzeba żyć, mawia. Kot dostał od nas imię Szymon, nawiązując do kreskówki Simon’s Cat.

Po szybkim prysznicu otulona ogromnym, ciepłym szlafrokiem frotte mojego męża sprawdzam ponownie drzwi, okna i niepewnie wychylam się do ogrodu. Pusto. Cicho. Ciemno. Szczelnie zasuwam lniane kotary i zamykam się z dziećmi w sypialni. Nie przeniosłam ich do łóżek, potrzebuję poczuć się bezpiecznie. Długo wiercę się nie mogąc znaleźć dogodnej pozycji. Obraz ze szpitala, jak i dziwny cień wracają co i rusz. W nocy budzi mnie miauczenie, ale nie wiem, czy to w mojej głowie. Budzę się wielokrotnie. Śniłam niezrozumiałe sny. Nad ranem pamiętam ich strzępki. Niczym z kilku puzzli układam przy śniadaniu rozmazany obraz tej nocy.

Idę kamienną posadzką podziemi szpitala. Wiedzie ona do kostnicy. Korytarz roztapia się, ciemny, ledwo doświetlony kinkietami, kompletnie nie pasującymi do czasu i miejsca. Za drzwiami przede mną przedziera jasne światło jarzeniówek. Słyszę ich brzęczenie i gwar, kilka stłumionych głosów. Drewniane podeszwy roboczego obuwia stukają miarowo, a podłoga rozpływa się, jakbym kroczyła w gęstej kałuży. Przeciskam się przez grupkę Romów stojących przy drzwiach.  Na metalowym stole leży Ramona. Jedna ręka zwisa nieruchomo. Dostrzegam ślady po wkłuciach, a biały materiał okrywa ją od szyi w dół. Włosy spływają na ziemię, wijąc się jak żywe. Ma zamknięte oczy, a zapuchnięta twarz jest sina, policzki zapadnięte. Wiem, że nie żyje, ale nie boję się. Niewysoka kobieta w szkarłatnym płaszczu szepcze coś Ramonie na ucho. W dłoniach trzyma ptaka. Żywego. Oczy mu błyszczą, czarne jak smoła. Próbuje się oswobodzić, czarnym dziobem dosięgnąć dłoni. Ta mocno i pewnie ściska jego złożone skrzydła. Wydaje mi się, że krzyczę, aby go puściła, ale nie wydobywa się żaden dźwięk. Romowie nie zwracając na mnie uwagi intonują coś w nieznanym mi języku. Brzmi jak modlitwa. Kobieta przykłada dziób ptaka do ust Ramony. Jej włosy przestają się wić. Romowie milkną i padają na kolana. Ostatnie co pamiętam to rechot kobiety w szkarłacie, gdy wypuszcza ptaka. Ten rozkłada sporych rozmiarów skrzydła i leci wprost na mnie. Wrona siwa. Ogromna.

Dzieci nie chciały zjeść ze mną. Wypiły pospiesznie kakao i pobiegły do ogrodu przywitać się z Szymonem odsypiającym nocną włóczęgę. Siedzę niewyspana z telefonem w ręku głowiąc się, czy mówić Irkowi o moim szalonym śnie. Nie. Zachowam to dla siebie. Wystarczy mu tęsknoty i zgryzot na wyjeździe. Kinga woła mnie do ogrodu. Słyszę jak sztorcuje brata, żeby czegoś nie dotykał. Pod sosną siedzi Szymon. Wodzi za mną swoimi zmrużonymi, bursztynowymi oczami. Dzieci milczą. W ręku Krzysia dostrzegam cienką gałązkę. Chowa ją prędko za plecami napotkawszy mój wzrok. Obok w trawie leży coś ciemnego. Wrona, wrona siwa.

W szpitalu jeszcze w cywilnym ubraniu biegnę pod salę nr 6. Łóżko Ramony jest puste.

Autor: Kamila

I am a man upon the land, I am a selkie on the sea.

4 przemyślenia nt. „Ramona”

Dodaj komentarz