Dzieci Ulicy

Byliśmy dziećmi ulicy. A na tej Ulicy mieszkaliśmy już od bardzo, bardzo dawna. Żadne z nas nie znało swoich rodziców, a miejsce, z którego pochodziliśmy, było już tylko odległym echem. Domem stała się dla nas Ulica, a rodziną wszystkie sieroty, które tu dorastały. Chociaż odczuwaliśmy samotność wyrwania z korzeniami, mieliśmy towarzystwo i pociechę z bycia wśród „swoich” – podobnych sobie dzieciaków, złączonych we wspólnej niedoli.

Obok nas toczyło się zwykłe życie. Sklep pani Basi stał tutaj od tak dawna, że miało się wrażenie, jakby był tam od zawsze. Od zawsze był czerwony, chociaż raz przeszedł nawet gruntowny remont. Obok niego kiedyś stał metalowy kiosk z kratami, w którym kupowało się gumy kulki i papierosy chowane pod koszulką. Dziś już tylko czasem przyjeżdżał tu handel obwoźny – obrusy, koce i majtki. W okolicy Nowego Roku sprzedawali fajerwerki.

Na końcu Ulicy był cmentarz. Przez to niektórzy na nią mówili: „ostatnia droga”. Nie było tu dużego ruchu, więc mieliśmy względny spokój. Częściej można było spotkać spacerowiczów z dziećmi lub psami albo ludzi na rowerach. Ruch wzmagał się tylko na Wszystkich Świętych. Wtedy Ulica pękała w szwach samochodami poparkowanymi gdzie bądź i ludźmi, którzy chybotali się na krzywych chodnikach.

Mówili, że te krzywe chodniki to nasza wina. Poza tym tak naprawdę nikt się nami nie przejmował. Jak chorowaliśmy, to musieliśmy sobie radzić sami, chyba że stawaliśmy się zagrożeniem dla lokalnej społeczności. Mówili o nas tylko wtedy, gdy coś było nie tak. Albo że odpływy zapchane, albo dach zniszczony. Nijak mogliśmy się obronić, bo nie znali naszego języka. Dla nas byli szybcy jak mgnienie oka, zbyt ruchliwi i krusi. Uważali się za panów świata i ignorowali nas, chociaż tak naprawdę jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż chcieliby to przyznać.

A później po nas przyszli. Wiedzieliśmy, bo zadzierali głowy, a ich beznamiętne spojrzenia omiatały nas badawczo. Rozmawiali chwilę i krzątali się, rozkładając znaki drogowe. Nagle dźwięk silnika rozwibrował powietrze. Gdy piła przeszyła korę jednego z nas, już czuliśmy. Czuliśmy jego ostrzeżenie, żeby zacząć się bronić. Ale nie mogliśmy tego zrobić, bo nie wiedzieliśmy jak. Nie mogliśmy też uciec. Zamiast nóg mieliśmy korzenie. Patrzyliśmy bezgłośnie, jak kolejne kawałki nas uderzają z głuchym trzaskiem o ziemię. Każdego po kolei.

Nie byliśmy pierwsi. Nie jesteśmy ostatni.

W październiku 2022 roku w moim mieście rodzinnym wycięto prawie całą aleję lip. Powód: przebudowa ulicy.

Autor: Patti Volk

Pływam w głębinach emocji, pląsam po trawie, grzeję się w ogniu intensywności i latam z głową w chmurach. A później siadam i o tym wszystkim piszę.

Dodaj komentarz