Na starą chatę przy drodze do kaplicy świętego Rocha padało wieczorne światło. O tej porze nikt nie zapuszczał się już w tę okolicę. Szebora lekko odchyliła okiennicę. Musiała mieć pewność, że za płotem leżącym kilkanaście metrów dalej nikogo nie ma.
Drzwi chaty otwierały się z pewnym oporem. To oznaczało, że nadchodzi deszcz. Stare odrzwia z jodłowego drewna pęczniały za każdym razem, gdy w nocy miało padać. Szebora pchnęła je na tyle mocno, aby się domknęły, ale nie wypadły z zawiasów.
Na progu znalazła mleko i jaja.
Skinęła do siebie głową. Stara Kazikowa zawsze musiała się nagadać, ale spłacała swoje długi. Skoro przyniosła mleko, to najwyraźniej mieszanka od wiedźmy działała. W to Szebora nigdy nie wątpiła – że jej napary faktycznie miały moc, którą im nadawała.
Wieczorne światło powoli chowało się za zboczem porośniętym dwustuletnimi jodłami przetykanymi buczyną. Las szumiał cicho i roznosił przy tym aromat mdłego orzeźwienia. Zapach opadłych igieł łączył się z wonią zeszłorocznych, zgniłych liści i siarkową nutą z pobliskiego źródła.
Ta nuta nęciła wiedźmę. Podwórko jednak wołało o obrządek.
Szebora ruszyła w stronę drewnianego płotu. Dwa przęsła wydawały się żyć własnym życiem. Co przybiła je do słupków, to następnego dnia opadały. Wystarczyło, że wyszła do ogrodu i, widząc je na swoim miejscu, z zadowoleniem pokiwała głową. Gdy tylko się odwracała do nich plecami, słyszała trzeszczenie i głuche uderzenie o ziemię. Nie walczyłaby o nie, ale kozy uznały to miejsce za idealne do rozpoczęcia wycieczki. Uciekały ile sił w nogach, niebaczne na jej krzyki i złorzeczenia. Wracały zwykle tego samego albo następnego dnia, ale czasem którejś brakowało.
Wtedy Szebora szła do Lisowiska. Tam zapuszczali się tylko nieliczni. Na szczycie góry, do której podłoża przytuliła się kaplica, łatwo było stracić orientację. Wiedźma wiedziała jednak, że musi zignorować obie szerokie drogi i ruszyć w stronę paproci. Za ich uginającymi się ku leśnemu poszyciu liśćmi biegła niewielka ścieżka. Prowadziła wzdłuż wąwozu, wydrążonego przez wieki intensywnego deszczu i biegnące pod piaszczystym podłożem źródła.
Czasem kobieta widziała lisy, które przebiegały na drugą, niedostępną dla ludzi stronę ukrytą za stromym zboczem. Cicho i pewnie stawiały łapki, spod których czasem spadały kawałki kory. Biegły przez drzewa, które runęły, tworząc naturalne mosty na drugą stronę – dość mocne, by utrzymać lisa, ale niechętne człowiekowi.
Po wejściu na szczyt wzgórza pozostawało zbiec przed siebie. Trzeba było uważać na stopy, które zapadały się w mieszance piasku i igliwia. Pod nimi sprytnie kryły się korzenie i kamienie. Czekały tylko, aż gość nieuważnie postawi krok, by wyznaczyć datę jego śmierci.
Nikt tędy nie chodził. Nikt prócz wiedźmy i lisów. I najwyraźniej kóz.
Ich drobne kostki i resztki futra Szebora znajdywała dopiero za następnym wzgórzem. Przeorany wąwozami teren, porośnięty przez rozkorzenioną buczynę, był idealnym miejscem na Lisowisko. To tutaj kryły się dziesiątki lisich nor, zamieszkałe przez różne zwierzęta. Wystarczyło przejść pomiędzy nimi, aby stwierdzić, które były w użytku. Świadczyły o tym tropy borsuków, niewielkie kostki ułożone przy wejściu czy ślady po dziecięcych walkach niedolisków.
Miejscowi wierzyli, że to przeklęte miejsce. Po drugiej stronie doliny, przy gościńcu biegnącym wzdłuż granicy Krasnobrodu, ustawili drogowskaz. Trzy deski wskazujące kierunki były co kilka lat odnawiane. Na czwartej widniał napis – PIEKŁO.
Szebora wiedziała, że opowieści powtarzane przez ludzi z gospody to tylko plotki. Zaczęło się od wycieczki trzech pijaków, którzy chcieli udowodnić, że nie boją się przeklętej ziemi. Wybrali wśród siebie najodważniejszego – choć dziwnym trafem był też najbardziej pijany – i wysłali na linie w górę wzgórza. Odwagi wystarczyło mu do wejścia na czworaka na sam szczyt, a potem szybki bieg z powrotem w dół. Gdy tak biegł, krzyczał ile sił w płucach:
– Wiedźmy! Diabły! Demony leśne!
Choć wszystkim, co zobaczył, były zdziwione lisie spojrzenia, połacie mchu i czarne, ziejące z ziemi nory.
Niewielu mu uwierzyło. A jednak nikt, nawet ksiądz, nie chodził tamtą drogą. Tylko niepoważne kozy, którym brakowało emocji na łące porośniętej ziołami.
Szebora westchnęła i oplątała sznurkami słupki ogrodzenia. Potem, zanim zaszło słońce, skierowała się do kwietnej łąki. Zielsko zarastało w pozornym chaosie całą południową część podwórka.
Wśród kwitnących roślin było słychać tylko pojedyncze melodie wybzykiwane przez zabłąkane bąki i pszczoły. Prawie wszystkie owady odleciały już do swoich kryjówek. Teraz Szebora mogła zebrać nasiona z wysokiej naparstnicy. Czekało na nie miejsce obok słoików pełnych kwiatów mniszków i pąków ptasiej czereśni.
Ciszę wieczoru przerwały krzyki szpaków, które zerwały się z pobliskich drzew. Nad doliną, której atmosferę przerywało tylko szczekanie psów, pojawiło się widmo grozy. Lekki wiatr przemienił się w silne porywy, choć niebo nadal pozostało czyste i krwistoczerwone.
W nocy będzie padać.
Szebora westchnęła. Wrzuciła do koszyka kwiaty naparstnicy i sięgnęła po leżący w oknie chleb. Po chwili wahania dorzuciła do fartucha cztery jajka i złapała za kankę mleka.
Starej Kazikowej wytłumaczy się przy okazji.
A potem ruszyła drogą w stronę kaplicy.
Wszyscy, którzy przychodzili tutaj po modły albo z nudów, wybierali drogę przez las. Wiodła malowniczo między drzewami porośniętymi od północy mchem. Najpierw była cicha i dawała o sobie znać jedynie chrzęszczeniem igliwia pod butami. Potem, na szczycie wzgórza, stawała się głośna i namolna. Wiatr wplątywał we włosy siarkowy zapach i zmuszał do mrużenia oczu. Stąd widać było dach kaplicy.
Szebora jednak wolała wąską ścieżkę, która biegła od małej bramki jej podwórka i łączyła się z szeroką drogą. W ten sposób z daleka widziała kaplicę. Ta, wbita i skulona w ramiona zbocza, budziła w niej uczucie troski i trwogi jednocześnie. Z niewielkiej, starej studni po prawej stronie dochodziły dźwięki podobne do łkania i zawodzenia. To wiatr hulał między starymi cegłami, docierając do dna świętego źródła wypełnionego siarką. Brzmiało to trochę tak, jakby na dnie mieszkał gniewny, całymi dniami wzdychający smok.
Droga wiodła powoli ku górze, wprost na zamknięte zwykle drzwi kaplicy. Najpierw widać było szerokie schody wsparte na kamieniach, potem drewniane, wyślizgane stopnie.
Słońce już zachodziło. Las pachniał nocą i deszczem. Wraz ze znikającym w koronach drzew światłem od runa leśnego wstawała groza.
Szebora zostawiła jedzenie na pierwszym drewnianym stopniu.
Zza kaplicy wychyliło się najpierw ogromne poroże. Za parę sekund dołączyła do niego zdrewniała dłoń. Zakończone długimi szponami palce zostawiły szare ślady na sczerniałej ścianie kaplicy.
Leszy sięgnął po dary. Powąchał je. Skinął lekko głową.
Zza jego pleców wybiegła koza. Minęła Szeborę. Zabeczała.
Wiedźma odwróciła się i zaczęła liczyć kroki do domu.
Zostało ich tylko sto osiemdziesiąt.
Bardzo pięknie tworzysz klimat, nastrój swojej opowieści. Ja uwielbiam słowiańskie klimaty a jak bohaterką jest jeszcze czarownica czy wiedząca to już pochłania mnie bez reszty.
Paulina, jak ja podziwiam 😍😍😍 niesamowity tekst, miałam ciary przy każdym słowie. Jesteś mistrzynią wiedzmiego słowa ❤️🔥😍