Twarze ludzi, którzy zostali wyciągnięci z łóżek, zza biurek i ze środka dziecięcych zabaw, by iść właśnie tutaj, mienią się w popołudniowym słońcu. Czerwone od potu, ubrudzone przydrożnym pyłem, a przy tym zupełnie bez wyrazu. Asfaltowa, całkiem cywilizowana droga ciągnie się między wzgórzami i biegnie przez środek wsi. Wydaje się, że nikogo w niej nie ma, ale jednak gdzieniegdzie widać ruch dłoni zaciągających zasłony. W jednym z okien na poddaszu stoi stara kobieta i w milczeniu przygląda się tłumowi idącemu wśród odgłosów szurania i gardłowego warczenia. Zaczynam do niej machać, wzywać pomocy. Szarpię za rękę swojego towarzysza. Wszystko na darmo – jego oczy nadal są puste, zapatrzone w niewidoczny, ale i nieubłagany cel. Babka powoli podnosi rękę i przyciska ją do szyby z szerokim, bezzębnym uśmiechem. Cały dom osnuwa czerń.
Idziemy już wiele godzin, szuramy noga za nogą. Powoli robi się ciemno. Natura wokół milczy, zupełnie jakby nie miała zamiaru świadkować temu, co się teraz dzieje. Spomiędzy czubków drzew gdzieniegdzie wygląda czerwona łuna. Krwawe słońce. Jutro będzie wiało, a silny wiatr zawsze oznacza wysyp samobójców. Tak mówiła moja babcia.
Choć chcę, nie mogę zboczyć z wyznaczonej trasy. Wszyscy starliśmy do cna podeszwy butów, więc zostawiamy za sobą krwawe ślady. Mimo tego niestrudzenie idziemy, wybijając piętami jeden karykaturalny rytm. Czuję ból w stopach, pieczenie w przeciążonych mięśniach łydek. Popękane z upału usta odmawiają posłuszeństwa, gdy kolejny raz próbuję zawołać do ludzi wokół, że musimy się zatrzymać. Że idziemy na rzeź. Na setki poprzednich krzyków odpowiedział mi tylko płacz dzieci. Teraz język mam zbyt spuchnięty, by wypowiedzieć bodaj jedno słowo.
Zapada noc, a my schodzimy na polną drogę. Wokół panuje ciemność, a w oddali, między drzewami, majaczy sylwetka domu. Czuję, że niedługo skończy się nasza wędrówka i każdy milimetr mojego ciała walczy o to, aby się nie poddać. Chcę zejść z piaszczystego traktu, ale moje nogi nadal idą przed siebie. Z przodu widzę zmierzwione włosy pięknej kobiety, przeczesywane raz po raz dłonią wygiętą w nienaturalne szpony. Na drugiej ręce kobieta niesie dziecko, które chyba jako jedyne nie chce tutaj być. Mały krzyczy już kolejną godzinę, coraz słabiej bije małymi piąstkami w ramię matki, ale nie umie ani chodzić, ani nawet wyartykułować kilku słów. On też czuje, że idzie na rzeź. Czują to tylko dzieci. Dorośli już dawno się poddali.
Nagle słyszę warkot, a chwilę później naszą kolumnę wyprzedza motor. Jego kierowca wysuwa się czoło i oświetla drogę. W końcu dowiaduję się, co od pewnego czasu dotyka moich włosów. W ciemnościach, tuż nad naszymi głowami, tkwią ciała. Zawieszone w powietrzu, blade, z popękaną skórą. Choć nie oddychają i wyglądają na martwe, z ich wpółotwartych ust wydobywa się charczące dyszenie, brzmiące ni to jak okrzyki szaleństwa, ni to pełen żalu śmiech. Wszystkie postaci łączy jedna twarz.
Mężczyzna na motorze odwraca się w stronę tłumu i zauważa dziecko. Odpycha ludzi, a ci, już na kolanach, kontynuują wędrówkę. Łapie prawie bezwładnego ze zmęczenia malca w ramiona, a wtedy jego wzrok pada na moje usta, mówiące bezgłośnie: ratunku. Mężczyzna odwraca się i odchodzi.
Wtedy się budzę.
Ogarnia mnie ulga, że to tylko koszmar. Ciepłe, rozlewające się po ciele uczucie trwa zaledwie kilka sekund. Czuję, że nie mogę się poruszyć. Płytko oddycham, a klatka piersiowa zapada się w stronę lewego boku, na którym nieruchomo leżę. Nogi ogarnia bezwład, a w dłoniach nie czuję już nawet mrowienia, które sugerowałoby jakąkolwiek kroplę krwi krążącą w żyłach. Przed sobą widzę okno, w które od zewnątrz delikatnie uderzają gałęzie magnolii. Za sobą wyczuwam poruszenie, choć w pokoju byłam dotąd zupełnie sama. Czuję, jak coś delikatnie łaskocze mój policzek. Widzę długie, czarne włosy. Zza nich majaczą koścista dłoń i zafascynowane spojrzenie mary. Ona wyszczerza w serdecznym uśmiechu usta pełne trójkątnym zębów, a ja zaciskam powieki i liczę do pięciu, choć płuca palą od braku oddechu. Wiem, że mara zniknie, gdy uspokoję puls.
W końcu czuję, że serce zwalnia. Mogę wziąć głęboki oddech i otworzyć oczy. Przed sobą znów widzę tylko okno. Próbuję się poruszyć, ale czuję, jak wzdłuż kręgosłupa przesuwa się ostry pazur.
– Jestem tutaj – szepcze mara, a ja zasypiam i znów idę polną drogą pod baldachimem ciał dzielących jedną twarz.
Tekst inspirowany ilustracjami Stefana Koidla
Ależ to jest klimat i napięcie. I jak już myślałam, że napięcie się zmniejszy, to ono nawet nie zostało na tym samym poziomie, a wzrosło. Świetny tekst.