Mogłabym zamieszkać w sierpniu.
W wietrze,
chłodniejszych porankach,
przydymionych popołudniach, w których rozpuszczają się wieczory.
W odchodzących zapachach grillów,
w kopach siana
i swetrach na-wszelki-wypadek.
W zastyganiu na ulicy i mówieniu:
– Czuję jesień w powietrzu!
W pierwszych od maja gorących herbatach i zbożowych kawach z czekoladą.
W stanie wiecznie pomiędzy 'jeszcze nie’ i 'już zaraz’.
W urlopie, który największej wagi nabiera na kilka dni przed końcem.
W nie-gorącu i nie-zimnie.
W środku.
W sierpniu.
Mam takie letnie wspomnienie: jestem w swoim pokoju i oglądam transmisję koncertu z Hyde Parku. Okno jest otwarte i widzę zmieniające się kolory wieczoru – blade odcienie niebieskiego i gasnącej zieleni. Dociera do mnie zapach – czego? – dymu, zmęczonego unoszeniem się powietrza, ciężkiego oddechu dnia? Nie potrafię powiedzieć, ale zawsze w sierpniu przychodzi wieczór, w którym wraca do mnie zapach tego późnoletniego kadzidła i dymi mi w twarz wspomnieniem otwartego okna i podejrzeniem, że właśnie wolnym krokiem, prawie niezauważenie, obok przechodzi przebrzmiałe lato.