Słońce powoli wślizgiwało się do pokoju. Zasłony przesłaniające okno były cienkie i tak wystrzępione, że ich rola w sumie była umowna. Promienie powoli oświetlały skromnie wyposażony pokój. Na początku spenetrowały wysłużony fotel z małym podnóżkiem zapadniętym w środku. Następnie prześlizgnęły się na regał, krzesząc iskry w kryształowych szklankach i zahaczyły o pokryty grubą warstwą kurzu stary telewizor. Dopiero na samym końcu dosięgły tapczanu i śpiącego na nim mężczyzny. Łagodne światło oświetlało jego twarz pełną zmarszczek i bruzd. Twarz człowieka, który wiele w życiu przeszedł i dużo widział. Twarz, która pod wpływem życiowych doświadczeń była zgorzkniała i nie rokowała nadziei. Krótko mówiąc, twarz siedemdziesięcioletniego starego zgreda. Słoneczny poblask przygasł, by po chwili z całą mocą uderzyć prosto w oczy mężczyzny, jakby mówiąc: „Wstawaj, rusz dupę”.
I tak się stało. Ryszard otworzył oczy i zaklął na cały głos. Wcale nie miał ochoty się budzić a już na pewno wstawać. Wiedział, że już nie zaśnie. Od wielu, wielu lat sen był jedyną rozrywką jaką był sobie w stanie zapewnić. Nic nie potrafiło go zainteresować i sprawić, żeby się uśmiechnął, chociaż półgębkiem.
Z trudem podniósł się z tapczanu a sprężyny zajęczały pod jego ciężarem. Poczłapał do łazienki. Rzut oka w lustro spowodował, że poczuł się jeszcze gorzej. Podkrążone oczy, przydługie włosy stręczące na wszystkie strony, ziemista cera. „Jestem obleśny” –pomyślał – „A kiedyś byłem kimś. Znanym, rozpoznawanym i szanowanym. Byłem pionierem, prekursorem. Maczetą talentu wyrąbywałem sobie ścieżkę w branży. Jako jeden z pierwszych, co ja
mówię, jako pierwszy” – rozmyślał tak kierując się w stronę kuchni.
Zrobił sobie kawę. Mocną, z trzech łyżeczek, bez mleka i cukru. W wyszczerbionej szklance włożonej w wiklinowy koszyczek. Postanowił, że wypije ją na balkonie i zapali do tego papierosa.
Chwilę siłował się z drzwiami a ostatecznie klamka została mu w dłoni.
„Kurwa mać” – powiedział bardziej zdumiony niż zdenerwowany – „W tej budzie wszystko się sypie, ze mną na czele”.
Chwilę zastanawiał się co zrobić. Po chwili ubrał szlafrok, papierosy schował do kieszeni, chwycił kawę w rękę i wyszedł na klatkę schodową. Rozpoczął mozolną wędrówkę na ostatnie piętro, a następnie stalowymi stopniami wgramolił się na dach.
Czasami zbierała się tam młodzież na popijawy. Pełno było butelek, petów i śmieci ale Rysiek nie zwracał na to uwagi. Chciał wypić kawę, spalić papierosa i popatrzeć na miasto. Na jego miasto. Miasto, w którym się urodził, wychował i żył, miasto o którym rapował, miasto, które wręcz krążyło w jego krwioobiegu. Patrzył na nie i rozmyślał. Nawet nie zauważył, kiedy wypił kawę i spalił prawie całą paczkę fajek.
„No to by było na tyle” – stwierdził. Przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości, otrzepał szlafrok i od razu puścił się biegiem w stronę krawędzi dachu. Rozpostarł ramiona,odbił się i skoczył. I w końcu się uśmiechał…