Pracująca populacja jęła utyskiwać na poniedziałki jako znienawidzone dni, zrywające plaster ukojenia z ciepłej, kudłatej łydki weekendu, pozostawiając po sobie piekący ból wymagań, deadline’ów i obowiązku rozmowy z innymi ludźmi. Nawet perspektywa zbliżającego się owocowego czwartku nie ratowała sytuacji. Wciąż przed człowiekiem pozostawał wtorek konsekwencji prokrastynacji, rozchybotana w nastroju środa będąca pomiędzy „tydzień zginie” a „zaraz zginę”.
W branży oświatowej było inaczej. Tutaj tydzień nie brał jeńców. Każdy jeden dzień miał potencjał poniedziałku. Wszystko zależało od wielu czynników. Nastroju klasy, nastroju rodziców, nastroju dyrekcji, nastroju woźnej Reni. Właściwie, to Renia powinna stać na szczycie tego łańcucha pokarmowego. To Renia dyktowała warunki. Renia pamiętała czasy sprzed wirtualnego, znała ogłuszający huk długiej przerwy, nosiła brzemię bohaterstwa, gdy rozkręcała zamki kabiny w toalecie, bo kolejny drugoklasista się zatrzasnął. Renia znała słodko-gorzki smak dnia w szkole, który starała się zabić tradycyjnym papierosem wypalanym dyskretnie za wiatą śmietnikową. Choć dzieciaków w budynku nie było od dobrych kilku lat, ten nawyk pozostał. Poza tym, zawsze miała towarzystwo ciała pedagogicznego.
Ciało pedagogiczne przemykało chyłkiem od sali do sali. Bezpieczną przystań znajdywało w pokoju nauczycielskim, do którego można było dostać się po przejściu dwóch kurtyn dezynfekujących, zmierzeniu temperatury i wpłacenia symbolicznej kwoty na ogólną zbiórkę kawy. To ostatnie było oczywiście dla zainteresowanych, ale jako że puszka z czytnikiem kart płatniczych stała tuż przy drzwiach, wszyscy doskonale wiedzieli, kto się dorzuca, a kto pozostaje pasożytem na tkance nauczycielskiego organizmu.
Borejak nie płacił. Znaczy, kiedy ktoś przesiadywał w pokoju, wtedy nie pozostawało nic innego jak wpłacić złotówkę lub dwie, ale gdy tylko los obdarował go pustym pokojem nauczycielskim, szabrował na kawie, herbacie, a raz w swym rozpasanym zuchwalstwie sięgnął po mleko opatrzone imieniem „Renia”. Takie uczynki w połączeniu z jego lekko przykurczoną, spiętą postawą i rozbieganym wzrokiem mówiły jedno: Borejak był świeży.
Nikt podczas nauki na zdalnym uniwersytecie nie przygotował go na spotkania
z ludźmi. Jasne, miał praktyki, ale to jeszcze w czasach przed hologramami. Wtedy siadał wygodnie
w domu, robił sobie kawę, na przerwach głaskał psa i wystawiał twarz do słońca, gdy pogoda sprzyjała. Ale system i technologia zadrwiły z niego i jego kolegów. Powstały gogle, rękawice i całe to inne technologiczno-internetowe ustrojstwo, które wyrwało go z wygodnych dresów, wysiedzianej kanapy i listy filmów do obejrzenia. Borejak miał wrócić do nauczania hybrydowego, przy czym hybrydowość polegała na tym, że on miał pojawiać się w szkole, a uczniowie zostawali bezpieczni w domach.
Borejak drżącymi dłońmi podstawił pod dyszę ekspresu kubek i czekał, aż życiodajny płyn go wypełni. Dreszcze przechodziły jego ciało, pot nie zdążył ulotnić się z jego skóry. Starał się oddychać. Wdech, wydech. Głęboki wdech przez nos, wydech przez usta. Próbował na wszelkie sposoby oczyścić swoje ciało ze wspomnienia lekcji o deklinacji z czwartą klasą. Wiedział, że popełnił błąd, zwietrzyli jego słabość. Od teraz każda lekcja zamieni się w polowanie. A mówili, że „Władca Much” to fikcja. Chociaż, temu co tam się działo bliżej było do „Dzieci kukurydzy”.
Opadł na miękki fotel. Pozwolił się objąć skajowym, łatwym w czyszczeniu i dezynfekcji ramionom. Kawa będąca policzkiem w zaufanie belferskiego gremium rozgrzewała go powoli. Dawała nadzieję ukojenia. Przed nim jeszcze czterdzieści minut ciszy i spokoju.
Z niepewnością zerknął na ekran telefonu. Jeszcze żadnej odpowiedzi. Zatem tortury oczekiwania miały się przedłużyć. Znowu próbował uspokoić się oddechem. Kawa zaczynała działać, dodawała animuszu.
Ale wtedy usłyszał syk dysz.
Ktoś wchodził do pokoju nauczycielskiego.
Zaczął szybko ciągnąć kolejne gorące łyki napoju.
Pierwsza dezynfekcja. Szelest kotary. Druga dezynfekcja.
Kogo niesie, przecież zawsze miał to okienko tylko dla siebie.
Syk dysz.
Klamka drzwi zaczęła się przekręcać.
Zerwał się z fotela, parząc sobie gardło dopił ostatnie krople kawy, szybko wypłukał kubek i niemal rzucił go na suszarkę. Gdy drzwi otworzyły się, właśnie siadał z powrotem na fotelu. Z bijącym sercem wpatrywał się w gościa.
Wicedyrektor Jastrzębska wbiła w niego wzrok czarnych oczu. Czuł się przy niej niepewnie. Jej smukłą sylwetkę podkreślał obowiązkowy czarny kombinezon. Na wysokim czole spoczywały gogle, a nad nimi górowały włosy spięte w ciasny kok. Lata pełnienia funkcji wicedyrektorki wyprały z jej spojrzenia zainteresowanie, jakim darzy się zwykle innego człowieka. Wpatrywała się w Borejaka, jakby był komórką w excelu.
– Kolega Borejak ma teraz okienko – stwierdziła. – Koleżanka Władyga ma uszkodzone gogle, czekamy na technika. Pan weźmie lekcję w siódmej ef.
Borejak poczuł, jak kawa próbuje opuścić żołądek, jakby nie chciała być świadkiem mentalnej kaźni, jakiej zaraz dokona siódma ef. Był przekonany, że inni nauczyciele woleliby rzucić się pod drezynę albo polizać poręcz w tramwaju, byleby nie iść do ef.
– Dobrze… – Borejak nie miał jednak zbyt wiele do powiedzenia. Z nadzieją zerknął jeszcze raz na telefon. Nadal nic.
Znowu drzwi, dwie komory dezynfekcji. Ruszył w kierunku sali. Samym wyglądem nie wskazywała na to, co może czekać belfra w środku. Ot, typowe białe ściany, chociaż po latach trochę przygasły
w jasności. Zapalił światło. Podszedł do panelu stojącego pośrodku pokoju. Z nadzieją spojrzał na czerwony przycisk. Miał wzywać pomoc techniczną, gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli, gdyby rozgarnięty uczeń albo nawet prawdziwy haker z zewnątrz próbowali przejąć lekcję. Ale wiedział, że w sytuacji krytycznej mógł wciskać ten nieszczęsny przycisk, ile dusza zapragnie. Nikt by go nie usłyszał – nie był podłączony.
Zalogował się. Czekają. Założył rękawice. Westchnął głęboko. Policzył do dziesięciu. Potem znowu, ale od tyłu. Jeszcze dwa głębokie wdechy. Założył gogle.
Świat mógł pójść do przodu, naukowcy mogli w niewiarygodnym tempie opracowywać kolejne szczepionki, a wynalazcy prześcigać się w wynajdowaniu coraz to nowych udogodnień dla pandemicznej społeczności, ale i tak szkoła wyglądała jak przed wiekami. Rzędy ławek, szafki z pomocami z tyłu sali, tablica. Programista projektujący tę przestrzeń miał jednak poczucie humoru i dorzucił od siebie smętną paprotkę na parapecie.
Borejak na co dzień spacerujący po szkole w czarnym kombinezonie podczas lekcji wirtualnych nosił się jak typowy belfer z nocy kabaretowej. Marynarka z lumpeksu online, koszula, spodnie i buty, które były tak słabej jakości, że zmieniały kolor, jeśli mocniej tupnął. Cóż, nie wszyscy mogli sobie pozwolić na dodatki spoza darmowego pakietu dla nauczycieli, a na pewno nie nauczyciel stażysta. Za to przed nim roztaczał się widok na prawdziwy oczopląs. Czerwienie, żółcienie, zielenie, neonowe kolory zarówno na ubraniach, jak i na włosach. Zamacha nawet pokusił się o wirtualny tatuaż na przegubie, więc teraz siedział nonszalancko z podwiniętymi rękawami bluzy, która kosztowała pół pensji Borejaka. Jedyną ciemną plamą byli nieobecni, których reprezentowały czarne, cieniste sylwetki siedzące nieruchomo w ławkach. Ogólnie rzecz biorąc siódmoklasiści czerpali pełnymi garściami z dobrodziejstwa lekcji wirtualnych i tego, że aktualizacja statutu szkoły pod względem stosownego stroju pozostawała na biurku dyrekcji.
– Dzień dobry – powitał klasę siląc się na pewność w głosie.
Niektóre z wielobarwnych twarzy poznaczonych wirtualnymi kolczykami i krzykliwym makijażem pozostawały nieruchome z pustym wzrokiem wlepionym w dal. Widocznie mieli włączone inne aplikacje na goglach.
– Dzień dobry – rozległo się kilka głosów. Borejak starał się przypomnieć sobie zasady przetrwania zastępstwa w siódmej ef. Można wybić sobie z głowy realizację programu. Sytuację ratuje film, którego nie miał, albo jakaś zabawa. I za wszelką cenę starać się odnaleźć wśród wciąż zmieniających się twarzy tych trzech, którzy są w stanie ocalić każdą lekcję: Marca, Łatkę i Leszczyńską. Istniała szansa, że wśród tych, którzy się odezwali, byli właśnie oni.
– Słuchajcie, pomyślałem, że zagramy w grę – zaczął Borejak z nadzieją patrząc na listę obecności. Tak, wielka aktywna trójca była obecna. – Co powiecie na kalambury literackie?
Cichy pomruk rozległ się w klasie. Niektórzy wciąż patrzyli tępo w przestrzeń.
– Dobrze, to zapraszam pierwszego ochotnika! – entuzjazm przetrwania pierwszych minut bez afery, prób hakowania i przejmowania konta udzielił się Borejakowi. Zgłosił się chłopak ubrany na czarno, z czarnym makijażem oczu i taką ilością kolczyków w wirtualnych uszach, że przeczyła prawom zdrowego
i możliwego piercingu. Borejak jednak uważał na zajęciach z psychologii rozwojowej, więc wiedział, co to nastoletnie poszukiwanie tożsamości. Niezrażony zaprosił na środek ucznia.
Chłopak położył się i zaczął turlać to na lewą, to na prawą stronę. Uczniowie, którzy naprawdę obserwowali lekcję zaczęli się śmiać i prychać.
– Chwila, co ty robisz? – zadziwił się Borejak.
– Pokazuję – odparł turlający się chłopak.
– Ale co?! – Zadziwienie Borejaka rosło.
– Na tym polega zabawa, żeby zgadnąć, co nie? – Częstotliwość obrotów chłopaka również.
– Nie wygłupiaj się – ofuknął go Borejak, ale wtedy zgłosiła się dziewczyna obcięta na jeża
z błyszczącą kryzą wokół szyi, błyszcząca z każdej strony brokatem.
– Czy to Lem przewracający się w grobie na myśl o ekranizacjach swoich powieści? – zapytała dźwięcznym głosem. Chłopak wstał i zaklasnął przygryzając wargi z podekscytowania.
– Jak się nazywacie? – zapytał.
– Grzegorz Marzec, proszę pana – przedstawił się ubrany na czarno chłopak.
– Klaudia Leszczyńska – odparła błyszcząca dziewczyna.
Borejakowi serce podeszło do gardła. Nadzieja w Łatce.
– Dobrze… kto następny?
Znowu ręka w górze. Tym razem chłopak albo dziewczyna… trudno mu było określić. Osoba ta pomimo jeszcze bardziej ekstrawaganckiego wyglądu miała przyjazne spojrzenie, zupełnie jakby okres nastoletniej burzy miała za sobą albo przechodziła ją wprawnie jak stary kapitan kutra. Wstała poprawiła błyszczącą, wzorzystą marynarkę o ogromnych ramionach, zarzuciła różową grzywą i ruszyła tanecznym krokiem na środek. Położyła się na podłodze, dłonie odwiodła na zewnątrz, po czym zastygła w pozie
z półprzymkniętymi oczami i ustami.
Borejak patrzył i nie wierzył własnym oczom.
– Co ty wyprawiasz? – oburzył się. – Nie możecie wszyscy udawać martwych pisarzy!
– Eee… to akurat jest „Ofelia” Johna Everetta Millaise’a – skrzywił się Zamacha i pogładził wirtualny rysunek wilka szczerzącego kły na jego skórze.
– Doskonale! – ucieszyła się osoba leżąca na podłodze i zwinnie poderwała się na równe nogi.
– Przypomnisz mi się? – burknął zbity z tropu Borejak.
– Dominik Łatko, proszę pana – przedstawił się i obdarzył Borejaka szczerym uśmiechem. – Świetnie, Zamacha! Nie wiedziałem, że znasz twórczość prerafaelitów!
– Spadaj – burknął w odpowiedzi Zamacha, a białe paski na jego dresie zapaliły się na czerwono ze złości. – Dobra, teraz ja.
– Tak, oczywiście… proszę – Borejak pamiętał również przestrogę kolegów i koleżanek
o tym, by jak ognia unikać Zamachy i lepiej mu nie wchodzić w drogę. Jemu i jego rodzicom. Choć ponoć jego rodzice też nie chcieli mu wchodzić w drogę.
Zamacha stanął na środku i zaczął machać rękami, biegać w miejscu z wysoko podniesionymi kolanami. Klasa zaczęła śmiać się, a przynajmniej ci, którzy jeszcze zostali na lekcji.
– Co to znowu za farsa? – oburzył się Borejak. Zamacha zatrzymał swój pokaz i obrzucił belfra spojrzeniem pełnym obrzydzenia.
– To jesteś ty za chwilę – warknął. – Dobra, Kłopeć, przejmuj!
***
Borejak nie zważając na temperaturę, wybiegł przed budynek. Jak na złość, nigdzie
w pobliżu nie biegły tory kolejowe, a i do tramwaju i jego lepkich od wszelkich zarazków poręczy był zbytnio oddalony. Nadzieją stała się smużka dymu wijąca się nikłą nicią zza wiaty śmietnikowej. Dopadł jej ostatkiem sił i trafił na jedyną osobę, która mogła mu pomóc.
Renia otaksowała go wnikliwym spojrzeniem spod powiek pomalowanych zielonym cieniem. Oceniwszy sytuację, sięgnęła do kieszeni fartucha i wyciągnęła paczkę tradycyjnych papierosów. Wapowanie traktowała z pogardą. Mówiła, że to jak rzucanie na wojnie gumowymi kaczkami, a nie granatami.
– Siódma ef? – zapytała częstując Borejaka papierosem. Nieprzyzwyczajony do tak mocnych używek, włożył go sobie do ust i odpalił. Zakasłał.
– Pan się nie przejmuje, panie Krzysiu – zachrypiała Renia. – Jeszcze trochę i wyjdą. Chociaż, ponoć Władyga idzie na emeryturę i pewnie góra będzie szukała zastępstwa do nich. Szkoda, pan taki młody…
Borejak zaciągnął się mocniej i pociemniało mu w oczach od nikotyny, i od myśli, że przyjdzie mu przygotowywać siódmą ef do egzaminu. Wtedy jego telefon zawibrował. Spojrzał z nadzieją na ekran. Ikonka wiadomości. Kliknął. Zaczął czytać. Z każdym kolejnym zdaniem jego twarz rozświetlał zapomniany dotąd entuzjazm, ciało wypełniało ciepło radości i nadziei. Zaśmiał się głośno, ucałował zaskoczoną Renię w czoło. Krzyczał, podskakiwał, zupełnie jak w pantomimie Zamachy, tylko tutaj targała nim ekstaza, a nie poczucie klęski i rozpaczy. Podał telefon Reni i pokazał wiadomość.
Państwowy Program Eksploracji Kosmosu zawiadamia, że Pan Krzysztof Borejak został zakwalifikowany jako członek załogi testowego lotu mającego na celu zbudowania pierwszych siedlisk ludzkich na Marsie. W załączniku znajduje się umowa, którą wraz z załącznikami należy odesłać do dwóch tygodni. Równocześnie przypomina się, że PPEK nie gwarantuje powodzenia misji oraz zachowania obecnego statutu żywotności uczestnika. W przypadku pytań, prosimy o kontakt.

Wyczesane w kosmos! W Marsa! Świetnie opowiadanie, miodzio porównania 🙂