Rübezahl

Otwieram oczy i patrzę w dół z lekkim niepokojem. Choć widok jest piękny, odczuwam strach, odrobinę pomieszany z fascynacją. Siedzę na półce skalnej, wysuniętej daleko, a nogi wiszą mi w powietrzu. Pod moimi stopami wije się rzeka. Słońce odbija się od powierzchni, razi w oczy. Opuszczam na nos okulary przeciwsłoneczne. Kładę się na rozgrzanej skale. Staram się odizolować od otaczających mnie rozmów. Dzisiaj w góry wyszło sporo ludzi. Mogę zapomnieć o samotnym przemierzaniu szlaku. Wsłuchiwaniu się w głosy natury, szum drzew, szmer rzeki i górskich strumieni. Koncentruję się na oddechu. Uspokajam go. Wspinaczka nie należała do najłatwiejszych a wiem, że czeka mnie strome podejście. Dziś, tylko w wyższych partiach gór mogę znaleźć spokój, którego od dawna szukam. Nagle, względną ciszę rozdziera, odbijający się od skał, harmider. Gwałtownie się podnoszę i prawie zsuwam ze skały. „O kurwa…” – mówię do siebie, patrząc na pięciu mężczyzn wczołgujących się po ścieżce. Mijałam ich jakiś czas temu i specjalnie narzuciłam sobie ostre tempo, żeby ich zostawić za sobą. Niestety, jednak doczłapali. Nie zjadł ich wilk czy niedźwiedź, nie zasypała lawina, ani nie porwali rozbójnicy. Tych pięciu typów jest ucieleśnieniem najgorszych wyobrażeń o ludziach spędzających czas w górach. Chleją, śmiecą, drą mordy, słuchają muzyki z głośnika i rechoczą jak opętani. Usiłuję się nie zdenerwować. Kątem oka widzę jak coraz więcej turystów zabiera plecaki i ucieka. Przygłupy, z kolei obsiadły puste ławki, jak muchy gówno. Z niesmakiem patrzę jak rzucają niedopałki na skały, opróżniają kolejne puszki piwa. Serce mi pęka i uszy też od tego jazgotu, beków i popiardywania. Jeden z nich ma klapki na stopach. Mam ochotę mu je zedrzeć i prać go nimi po twarzy. W końcu się poddaję. Nie ma co liczyć, że sobie stąd pójdą. Wstaję i zaczynam powoli iść w ich stronę, „Najpierw po dobroci” – mruczę pod nosem. Podchodzę, w głowie układając przemowę, która w moim mniemaniu, nawróci tę bandę. W połowie drogi jednak ogarnia mnie zwątpienie. Do tych zakutych łbów nic nie dotrze. Wracam do plecaka.


Maciek rozbieganym wzrokiem obserwował kobietę kręcącą się niedaleko. „Całkiem niezła dupeczka” – pomyślał. Pociągnął łyka piwa i przekazał butelkę dalej. Dobrze się bawił na tym wyjeździe. Wczoraj rozpali mega ognisko, aż kawałek lasu się zjarał. Maciek trochę się wystraszył pożaru, ale chuj tam. Drzewa kiedyś odrosną. Wstał i lekko się zachwiał. „Idę się odlać” – wychrypiał do kumpli i obrał kierunek na kępę krzewów. Nadwyrężony pęcherz domagał się już opróżnienia. Powrót do kolegów zajął mu trochę czasu, miał wrażenie, jakby ktoś poplątał ścieżki. W końcu wydostał się na polanę. I zbaraniał. Wszyscy zniknęli. Marek, Piotrek, Łuki i Szymon. Jakby wyparowali. Zniknęły plecaki, browary, nawet pety. Maciek momentalnie wytrzeźwiał, przetarł dłonią twarz. Na środku polany stała postać. Inaczej nie dało się tego nazwać. To coś miało rogi jak jeleń, kopyta, ogon a głowę kruka. Podpierało się włócznią, w ręce trzymało klapki. Klapki Łukiego. Maciej rzucił się do przodu, zaciskając pięści. „Zajebię Cię pokrako!” – krzyknął łamiącym się głosem. Stwór odwrócił się w jego stronę, świdrując Maćka spojrzeniem żółtych oczu. I wtedy Maciek zwątpił w swoje umiętności bojowe. Z krzykiem rzucił się do ucieczki. Stwór spokojnie przyglądał się jego plecom.


Rozkoszuję się widokiem ostatni raz. patrzę na wijącą się rzekę i oddycham głęboko. Poprawiam sprzączki plecaka. Dookoła panuje cudowna cisza. Szybkim tempem będę w schronisku za godzinę. Mam ochotę na kawę.

Maciej ze łzami w oczach i zdartymi do krwi kolanami, dobiegł do schroniska. Nigdy nie pędził tak szybko. Musi, koniecznie musi zadzwonić na policję, albo po wojsko, albo po papieża, po kogokolwiek. Rozejrzał się szybko, miał wrażenie, że ta istota ruszyła za nim w pogoń. Poczuł ulgę, kiedy dotarło do niego, że jest sam. No prawie sam. Na tarasie schroniska siedziała jakaś kobieta i piła kawę. Podniosła wzrok i wbiła w Maćka spojrzenie. Ten poczuł jak po nodze spływa mu strużka moczu. Kobieta położyła palec na ustach i szepnęła ciiii. Jej oczy były żółte, a na stopach miała klapki. Klapki Łukiego.

Autor: alosza

Introwertyczka, która czasami lubi ludzi. Kocham las i wodę o każdej porze roku. Latem: leniwe jeziorne kąpiele i wieczory przy ognisku, jesienią: zbieranie kasztanów i spacery po kobiercach z liści, zimą: wyprawy w pełnym słońcu po skrzypiącym śniegu a wiosną: zapach mokrej ziemi.

2 przemyślenia nt. „Rübezahl”

Dodaj komentarz