Veni, vidi, vici

Przybyłem na tę ziemię razem z Profesorem. Pomógł mi się zaaklimatyzować, dbał o mnie. Pilnował, żebym był dobrze odżywiony i spędzał dużo czasu na dworze. „Słońce jest życiem” – mówił, nachylając się nade mną z dobrotliwym uśmiechem. Pamiętam, że miał okrągłe oprawki okularów, a szkła tak grube, że na nosie zrobiło mu się wgłębienie od tego ciężaru. Pamiętam, że zastanawiałem się czy ta dziura na nosie zostanie mu na zawsze. Ja też miałem zostać na zawsze. „Jesteś mi potrzeby” – mówił Profesor. „Jest odpowiedzią na nasze błagania” – mówili studenci, kiedy odwiedzali Profesora a ja ukradkiem przysłuchiwałem się ich rozmowom. Naiwny byłem, oj naiwny. Uwierzyłem w te wszystkie gładkie słówka. Mamili mnie tyloma komplementami i obietnicami, że zamknąłem się na wszelką krytykę. Zignorowałem swój pierwotny instynkt, który w dalekiej ojczyźnie wielokrotnie ratował życie moje i mojej rodziny. Na początku było wspaniale. Miałem przestrzeń do rozwoju, a wszystkie moje potrzeby i nawet kaprysy, były natychmiast zaspokajane. Nie miałem jednak dużych wymagań. Tam, skąd pochodzę jesteśmy przyzwyczajeni do minimum egzystencji. Tutaj było inaczej. To miała być dla mnie, a później i dla mojej rodziny, ziemia mlekiem i miodem płynąca. Przewrotny los zdecydował inaczej. Najpierw, usłyszałem, że sprawiam za dużo problemów. Nie słuchałem tego kłamliwego bełkotu. Później, że potrzebuję za dużo przestrzeni i siłą zabieram ją innym. To była totalna bzdura, Nie potrafili walczyć, trudno. „Przetrwają najsilniejsi” – tak mawiał Profesor. Próbował mnie bronić. Czara goryczy jednak się przelała, kiedy usłyszał, że stałem się agresywny i inwazyjny, cokolwiek to miało znaczyć. Wtedy odpuścił. Postanowili się mnie pozbyć. Mnie i moich nielicznych sprzymierzeńców. Wypchnęli nas poza granice. Miałem wrócić tam, skąd mnie ściągnęli. Na początku było mi wszystko jedno. Byłem zbyt osłabiony walką. Ale jednak nie poddałem się, za dużo tutaj osiągnąłem, żeby złożyć broń. I wróciłem. Silniejszy niż przedtem. Nie spodziewali się, nic nie przeczuwali, bo wróciłem cicho i podstępnie. Wróciłem niesiony wiatrem, wróciłem na ptasich skrzydłach, niesiony nurtem rzek i na butach chłopów poganiających krowy. Wróciłem, rozprzestrzeniłem się i już stąd nie odejdę. Nigdy. 

Barszcz Sosnowskiego, bo o nim mowa, jest rośliną inwazyjną przywiezioną do Polski z Kaukazu. Od lat 50. do 70. XX wieku wprowadzany był do uprawy w krajach bloku wschodniego jako roślina pastewna. Okazał się przybyszem kłopotliwym, gdyż w szybkim tempie zaczął się rozprzestrzeniać spontanicznie. Jest to roślina bardzo trudna do zwalczenia i niebezpieczna. Ogniska jej występowania należy zgłaszać np. do Straży Miejskiej. 

Autor: alosza

Introwertyczka, która czasami lubi ludzi. Kocham las i wodę o każdej porze roku. Latem: leniwe jeziorne kąpiele i wieczory przy ognisku, jesienią: zbieranie kasztanów i spacery po kobiercach z liści, zimą: wyprawy w pełnym słońcu po skrzypiącym śniegu a wiosną: zapach mokrej ziemi.

Dodaj komentarz