Wielkie święto

Roman westchnął i z ulgą zatopił się w wielkim, skórzanym fotelu. Zmęczone od ciągłego patrzenia w monitor komputera oczy, piekły go i domagały się kropli. Przeniósł wzrok na drzewa za oknem. Wiosna już dawno panoszyła się w mieście. Kojąca zieleń liści, ćwierkające ptaki i delikatny powiew wiatru uspokajały go. Dźwignął swoje olbrzymie cielsko z fotela i podszedł do okna. Widok był naprawdę imponujący. Przygotowania do obchodów 400-lecia założenia miasta szły pełną parą. Pomnik założyciela wyczyszczono w końcu z ptasich kup i teraz lśnił czernią granitu. Fontanna wypluwała z siebie strumienie wody, które połyskiwały w słońcu. Miejski ogrodnik też się spisał. W donicach pyszniły się różnokolorowe bratki i szeregi innego kwiecia, którego Roman totalnie nie odróżniał od siebie. Na maszty wciągnięto właśnie czarno – żółte flagi, które po chwili załopotały wesoło. Romana przepełniała duma i jednocześnie lekkie zniechęcenie. Same przygotowania do obchodów były ekscytujące. Teraz, kiedy już wszystko było gotowe, Roman czuł niechęć. Wolałby zaszyć się w domu ze szklaneczką whisky i gapić w przestrzeń. Tymczasem najtrudniejsze było dopiero przed nim. Otwarcie uroczystości, przemówienia, ściskanie przepoconych z emocji dłoni, przecinanie wstęg, występy dzieci, młodzieży i nie wiadomo kogo jeszcze, pewnie emerytów i rencistów. No i uśmiech, uśmiech panie burmistrzu i jeszcze raz i jeszcze jedno zdjęcie, na którym pewnie wyjdzie jak idiota. Roman potarł twarz i zrezygnowany usiadł z powrotem w fotelu. Nagle, drzwi otworzyły się z hukiem i wpadał Adam, jego zastępca. Wyglądał jak Joker idący zabić Batmana, taki miał szeroki uśmiech. Z miejsca zaczął wyrzucać z siebie potoki słów. Dla Romana brzmiało to jak terkot karabinu maszynowego. Był tak podekscytowany zbliżającym się świętem, że Romanowi aż zrobiło się głupio. „Może czas już na emeryturę” – pomyślał, przylepiając na twarz uśmiech. Potakiwał Adamowi nie mając nawet pojęcia o czym ten mówi. Jego zmęczony umysł wyłapywał tylko pojedyncze słowa. Wreszcie Adam się przymknął, zakręcił dookoła dębowego stołu i wypadł z pokoju. Roman jeszcze raz spojrzał przez okno i powłócząc nogami poszedł się przebrać. „Kolejny zajebisty pomysł” – wyszeptał, patrząc na kostium w którym miał wystąpić. Ktoś mądry na radzie miasta wymyślił, że genialnym pomysłem byłoby przebrać burmistrza za założyciela miasta. „To był Janek z architektury, ten śmieszek.” – przypomniał sobie Roman. „W kolejnym kwartale upierdolę mu premię” – postanowił i to odrobinę poprawiło mu humor. Wciągnął na siebie strój, kapelusz nałożył odrobinę na bakier a na szyi powiesił ciężki, burmistrzowski łańcuch, symbol łączący przeszłość z teraźniejszością. Dla kurażu łyknął z piersiówki i ruszył na przeciw przeznaczeniu, którym akurat było ustawione przed ratuszem podium. Na rynku tymczasem zebrały się tłumy. Kiedy Roman gramolił się po schodach, ludzie klaskali i krzyczeli. Rozległy się strzały na wiwat. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, wiatr wiał, Adam podskakiwał a Roman miał wszystko w dupie. Nachylił się do mikrofonu i wtedy zobaczył jego. Tego skurwysyna zasranego, Józka Strójwąsa. Obmierzłą gnidę, która ośmieliła się kandydować kiedyś na urząd burmistrza. Przegrał sromotnie i w ramach zemsty robił wszystko, żeby utrudnić Romanowi życie. To przez tego obezjajca, Roman musiał użerać się z prokuraturą, ABW, CBA i chyba każdym urzędem na świecie. Drań nawet pociął opony służbowego samochodu Romana. A teraz stał, tuż pod sceną i śmiał się bezczelnie. „Ale miał tupet, że się tu pojawił” – pomyślał Roman i czuł jak ogarnia go coraz większy gniew. Krew uderzyła mu do głowy, na policzkach wykwitły czerwone plamy. „Nie pozwolę mu zepsuć tego święta” – błysnęła mu myśl. Nie panując na sobą, nachylił się do mikrofonu. „Wypierdalaj” – wzmocnione wielokrotnie przetoczyło się przez rynek. Gwar umilkł jak ucięty nożem. Józek ani drgnął, tylko dalej się szczerzył. „No kurwa, nie popuszczę” – krzyknął Roman. Ściągnął szybko ciężki łańcuch z orzełkiem, zeskoczył z podestu i dopadł swojego dawnego rywala. Ostatnie co poczuł i zobaczył Józek, to chłód stali na szyi i łopocząca czarno – żółta flaga.

Autor: alosza

Introwertyczka, która czasami lubi ludzi. Kocham las i wodę o każdej porze roku. Latem: leniwe jeziorne kąpiele i wieczory przy ognisku, jesienią: zbieranie kasztanów i spacery po kobiercach z liści, zimą: wyprawy w pełnym słońcu po skrzypiącym śniegu a wiosną: zapach mokrej ziemi.

Jedno przemyślenie nt. „Wielkie święto”

Dodaj komentarz