Marcel wyjrzał przez okno niepocieszony.
Padało.
Po kamienicy obok spływała długa struga deszczu, tworząc smutnego kleksa na szarej ścianie budynku. Marcel stał jeszcze chwilę przy oknie, jak gdyby oczekiwał, że jego zawiedzione spojrzenie zmieni postać rzeczy i deszcz ze wstydem schowa się za najbliższą chmurę.
Nie schował się.
Padało.
Marcelowi nie pozostało nic innego, jak tylko stawić czoła dniowi. Włożył najlepszą białą koszulę, precyzyjnie dopiął wszystkie guziki, zaczynając od samego dołu, a kończąc na wykrochmalonych rękawach. Poprawił kołnierzyk i przymierzył niebieski krawat. Zbyt jaskrawy, humorzasty jakiś. Zielony. Hmmm…nie bardzo, zbyt radosny, od razu będzie widać, że się czegoś spodziewa.
Brązowy… Brązowy, tak – ziemisty i rozmyty, jak krajobraz za oknem.
Do tego buty – czarne, klasyka.
Płaszcz – kolor nieokreślony, pomiędzy smutnym poniedziałkiem a zarobionym wtorkiem.
I jeszcze włosy. Marcel otworzył szufladkę pod lustrem w korytarzu i wyjął mały, matowy grzebyk. Przeczesał się dwa razy, odgarniając do tyłu zagubione na czole pojedyncze włosy. Efekt był zadowalający – jego całkowicie niecharakterystyczna twarz była teraz jeszcze doskonalej przeciętna. Przechodzień idealny, tło dla artystycznych zdjęć ulicy, kostka tetris, która pasuje do każdego otworu.Marcel sięgał powoli po klamkę, kiedy uświadomił sobie, że brakuje mu jeszcze jednego kluczowego dziś elementu.
Peleryny przeciwdeszczowej.
Nie lubił tonąć w połaciach materiału, ale jeszcze bardziej nie lubił tonąć w ulewnym deszczu, więc wybrał mniejsze zło. Peleryna była olbrzymia, wyglądał w niej jak smutny kruk wychodzący z urzędu albo jakiś wyjątkowo egzotyczny gołąb.
Wyszedł z domu, szeleszcząc połami płaszcza.
Droga do miejsca docelowego zajmowała mu zazwyczaj dziesięć minut, ale dziś nawet dwa razy tyle mogło nie wystarczyć. Marcel przedzierał się przez miasto w poczuciu całkowitego bezsensu. Kałuże, zalane przejścia dla pieszych, trąbiący kierowcy, kolce parasolek otwieranych tuż przed oczami – wszystko to tworzyło labirynt, przez który Marcel przeciskał się z najwyższą niechęcią, nie wiedząc, czy jego wysiłek nie okaże się jałowy.
Dotarł na miejsce piętnaście po czwartej. Drzwi były zamknięte i nie wyglądały zapraszająco, podobnie jak mały prostokątny otwór umieszczony na wysokości twarzy. Marcel zapukał trzy razy w drzwi i dwa razy w prostokąt, pamiętając o tym, żeby różnicować tempo i intensywność uderzeń. W otworze pojawiły się podejrzliwe, ciemne oczy.
-Letnie wieczory skłaniają do zadumy. – wyszeptał konspiracyjnie Marcel.
– Zachodni wiatr spienione goni fale. – odpowiedziały oczy głosem postawnego mężczyzny.
Drzwi uchyliły się nieznacznie i wysunęła się z nich owłosiona ręka z małym pakunkiem owiniętym w jednorazową foliową reklamówkę. Marcel pochwycił paczkę i odwrócił się bez słowa.
Do domu dotarł w rekordowym tempie ośmiu minut i czterdziestu pięciu sekund. Pośpiesznie zdjął pelerynę i wytarł ręką czoło, żeby krople deszczu nie spadły na pudełko, które niecierpliwie wyplątywał z folii. Wydawało mu się, że już dłużej nie wytrzyma, musiał dostać się do środka w ciągu kilku najbliższych sekund.
Wieczko podniosło się wreszcie i na twarz Marcela wstąpił wyraz ostatecznej błogości. Podniósł ostrożnie dwoma palcami jedną kluseczkę i jęk zachwytu wydobył mu się z piersi.
-Dziś śląskie – wyszeptał i pomyślał, że mógłby nawet przeżyć cały ten upiorny dzień jeszcze raz, gdyby był pewien że taka czeka go nagroda.
Nawet, gdyby znowu padało.