4:45 zadzwonił budzik. Zerwałam się na równe nogi. Miałam godzinę i piętnaście minut aby dotrzeć do portu! Chłodny prysznic orzeźwił moje ciało, które po upalnej i dusznej wietnamskiej nocy prosiło tylko o to.
Założyłam plecak i zbiegłam po schodach, gdzie czekała na mnie moja gospodyni Cam Ly z wietnamska kawa bez cukru i z gorącym Bhan Mi z jajkiem. Jedzenie gospodyni włożyła mi do plecaka i łamanym angielskim próbowała powiedzieć mi, że mamy bardzo mało czasu, że prom zaraz odpłynie i możemy nie zdążyć.
– Hurry, Hurry Malgorżata – próbowała poprawnie wypowiedzieć moje imię poganiając mnie przy tym. Szybkie łyki kawy i już byłam gotowa. Jakież było moje zdziwienie jak Cam Ly dała mi kask i zaprosiła na skuter. Myślałam, że będziemy jechać samochodem z jej mężem… Wiedziałam jaka ona jest – szybka, roztargniona i z pewnością nie znała się na przepisach ruchu drogowego! Jeździła jak pirat drogowy. Jak jaszczurka, która zwinnym ruchem przeciska się pomiędzy innymi użytkownikami drogi, nie zbaczając na światła ani na znaki. Od domu Cam Ly do portu było kilkanaście kilometrów. Jechałyśmy nieznanymi mi drogami, sprawnie omijając innych użytkowników ruchu. Najbardziej zdziwiło mnie, to że o 5 rano ulice Hoi An były równie zatłoczone jak w godzinach szczytu. „Crazy country” pomyślałam już chyba setny raz będąc w Wietnamie. Cam odwiozła mnie pod Old Market, z którego tylko albo aż 10 minut pieszo dzieliło mnie do portu.
W porannych godzinach targ był bardzo zatłoczony. W powietrzu unosił się zapach świeżych ryb i owoców morza, dopiero co zebranych ziół, warzyw i owoców. Było gwarno i tłoczno . Komuś z klatki uciekła kura, komuś łobuziak zabrał ananasa, ktoś wykłócał się o cenę ryb… Market żył własnym życiem. Ku mojemu zdziwieniu spotkałam też wielu turystów, którzy upamiętniali codzienne życie Old Marketu. Przemknęłam przez targ starając zapamiętać szczegóły i podbiegłam do portu. Było to nie lada wyzwanie , 15kg plecak, już 30st C a trzeba było zdążyć na czas.
Gdy w końcu dobiegłam do portu, “statek” już stał. Była to dwupiętrowa drewniana barka przewożąca towary i ludzi na wyspy Cham. Kapitan oznajmił, że mamy opóźnienie. Zaproponował mi kawę w pobliskim barze i gdy będzie już gotowy z załadunkiem, to mnie zawoła. Okazało się, że oprócz mnie, chcących przedostać się na wyspę było więcej – była para Brytyjczyków i matka z córką z Nowej Zelandii.
Po dwóch wietnamskich kawach przybiegł kapitan oznajmiając nam, że jest gotowy do wypłynięcia. Zerwaliśmy się i pognaliśmy do barki. Było dość ciężko się na nią wdrapać. Burta była znacznie wyżej niż pomost na którym staliśmy. Ktoś przechwycił ode mnie plecak, podciągnął mnie i już byłam na pokładzie. Poprosili nas żebyśmy usiedli na drugim piętrze – na powietrzu. Zajęliśmy ławki bliżej burty i podziwialiśmy widoki. Podróż trwała może ze 2-2,5h i minęła na wspólnych rozmowach i żartach. Zagadywali nas tubylcy, proponując lokalne przysmaki. Gdy na horyzoncie pojawiła się wyspa – nasza destynacja, uświadomiłam sobie, że nie wiem jak rozpoznać swojego gospodarza! Moi towarzysze dostali SMS że ktoś na nich będzie czekać. Okazało się że moi towarzysze będą mieszkać u tego samego gospodarza, a ja nawet nie pamiętałam jak nazywał się mój! Postanowiłam się tym, aż tak nie martwić i zdać się na los. Zawsze jakoś to będzie. Ludzie w Wietnamie są uprzejmi, na pewno ktoś mi pomoże – myślałam. Zanim statek dobił do brzegu wszyscy zaczęli już wstawać, szukać swoich bagaży i zdawało się, że chcieli w biegu wyskakiwać na brzeg. Nagle każdy zaczął podawać sobie starą Nokie z napisanym SMS o treści „Malgorzata”
Brytyjka od razu skojarzyła, że chodzi tu o mnie i podała telefon, mówiąc, że ktoś chyba mnie szuka. To był mój gospodarz! Stał na brzegu przy swoim skuterze i machał do mnie energicznie ręką. Nawet nie wiem w którym momencie, wdrapał się po burcie na pokład, wziął mnie za rękę, zabrał mój bagaż i zanim się obejrzałam siedziałam już na jego skuterze. Moi towarzysze jeszcze byli na barce gdy ja już z moim gospodarzem odjeżdżaliśmy z portu. Działo się to błyskawicznie! Nie zdążyłam się nawet z nimi pożegnać. W pośpiechu pomachałam ręką na do widzenia i krzyknęłam „goodbye… have fun!”
Dopiero, gdy wyjeżdżaliśmy z portu zorientowałam się, że chłopak z którym jadę jest blondynem, mówi płynnie po angielsku i kompletnie nie wygląda na Wietnamczyka!
– Sam -przedstawił się mój kierowca. Od razu zapytałam się kim jest i czy wie gdzie mnie zawieźć? Szybki wywiad i dowiedziałam się że Sam mieszka u Mr Khana (mojego gospodarza), że jest żeglarzem, że był sztorm i jego łódka jest w naprawie. Że bardzo mu się podoba na wyspie i czasami jak nie ma co robić przyjeżdża po gości Khana. Dom gościnny Khana znajdował się 30 min jazdy skuterem od portu. Podczas jazdy Sam pokazywał mi plaże, kapliczki i miejsca kultu Czamów i miejsce z najpiękniejszą rafą koralową.
Osada, do której jechaliśmy, druga co do wielkości na wyspie, składała się może z 10 domów, jednego sklepu, kapliczki, głównej ulicy i plaży. Dom gościnny oddalony od plaży był zaledwie o 20 kroków. Był to piętrowy dom, w którym mieszkał Khan z rodzicami i obecnie, pomieszkiwał Sam. W dni wolne od pracy, w domu mieszkała też żona Khana z ich synem. Mieli dwa pokoje dla turystów. Ja dostałam pokój na piętrze z pięknym okrągłym tarasem i z widokiem na plażę, morze i palmy. Khan mieszkał w pokoju obok mojego a Sam… na moim tarasie…
Khan poinformował mnie, że na wyspie nie ma żadnych atrakcji turystycznych, że mogę iść sobie na plażę, no i to wszystko… Spojrzałam się na Sama, który w tym samym momencie zaczął się głośno śmiać, widząc moja zdziwioną minę. Wyjaśnił mi, że tutejsi nie doceniają walorów przyrodniczych swojej wyspy, że jeśli mam czas to on chętnie mi pokaże wyspę i jej atrakcje. Cóż, nie mogłam się na to nie zgodzić! Ubrana w szorty, top i wietnamski kapelusz byłam gotowa na podbój tej małej, egzotycznej wyspy.
Sam opowiadał o wyspie tak jakby sam się tu urodził. Mieszkańcy to Czamowie (stąd nazwa wyspy), którzy przybyli tu 3000 lat temu. Pokazał mi ich miejsca kultu, opowiadała czym się zajmują. Część wyspy to baza wojskowa; jednostka ma chronić wyspę przed chińczykami. Sam jechał raczej wolno, tak abym miała możliwość podziwiania uroków tej granitowej wyspy, która wpisana została na listę UNESCO. Po drodze mijaliśmy stado kóz, gromadę dzikich i niebezpiecznych małp. Wjechaliśmy na najwyższy szczyt, gdzie rozpościerały się najpiękniejsze widoki na morze, klify i rajskie plaże.
Gdy w drodze powrotnej wjeżdżaliśmy do wioski od razu zobaczyłam znajome twarze. Moi towarzysze z barki też mieszkali w tej samej części wyspy! Co za wspaniały zbieg okoliczności – byliśmy sąsiadami! Postanowiliśmy wieczór spędzić wspólnie. Ponieważ w okolicy nie było restauracji, pan Khan postanowił zrobić dla nas kolację. Bambusowa mata znalazła się na ganku a przy każdym talerzyku z liścia bananowca leżała kolorowa poduszka do siedzenia. Pomagałam jak mogłam, ale chyba bardziej przeszkadzałam – gospodarz w przygotowaniu kolacji był niezastąpiony. W mgnieniu oka na macie pojawiły się dania rybne i z owoców morza, które pan Khan złowił tego ranka. Były duszone warzywa, owoce i ryż. Wszystko przyprawione cynamonem, kurkumą, i wietnamską mieszanką przypraw. A ponieważ ciemno robiło się już o 19 a na wyspie prąd jest wyłączany koło 20, cały wieczór przesiedzieliśmy przy zapalonych świecach i świetle księżyca. Naszym rozmowom towarzyszył śpiew cykad. W powietrzu unosiła się aura przyjaźni, akceptacji i miłości. Wieczór był bardzo ciepły, wręcz duszny…
Lecz, moja najważniejsza podróż zaczyna się pół roku później na lotnisku w Warszawie. Stoję z plecakiem w hali odlotów otoczona rodziną i grupą przyjaciół. Lecę do Sama. On już na mnie czeka. Ale tym razem w porcie w Melbourne.
OMG !!!!! Ci za historia! Jak z filmu. Gosiu tak opisujesz, że czuję się jakbym była Tobą. Uwielbiam to jak piszesz, chcę ciąg dalszy 😁😉😊