Gdynia, lipiec 1994
W autobusie jest okrutnie duszno, nie pomagają nawet otwierane okna wbrew starszej pani w cielistych kolanówkach modnie zrolowanych nad kostką i z watą w uchu. Każdy marzy o odrobinie ochłody, a jeszcze nie ma południa. Stary przegubowiec pruje po rozgrzanym asfalcie, a ja z zazdrością spoglądam na nastolatka z ciemnozieloną, szklaną butelką w ręku. Oranżada Skwar rosi się w jego dłoni. Zupełnie jak moje plecy. Czuję, że przy kolejnym zakręcie zwymiotuję z gorąca, stresu i wybojów. Mam osiem lat, koreańskiego walkmana w kieszeni i czuję się niesamowicie dorosła- to moja pierwsza samodzielna podróż autobusem do babci.
Umówiłam się z mamą, że jak tylko dotrę na miejsce zadzwonię do pracy uspokoić ją, że wszystko ok. Staram się wyrównać oddech i wsłuchać w nową składankę z urywanymi przebojami, która wymiennie krążyła po naszym podwórku. Większość hitów zgrywana była z pirackich kaset, ale kilka miało reklamy, czyli ktoś poświęcił niejeden wieczór przy radioodbiorniku polując na zagraniczny powiew świeżości. Nerwowo ściskam papierowy bilet z dziurkami, a kontroler taksuje mnie podejrzliwie. Wakacje pełne są małolatów na gigancie, ale czy aż tak młodych? Wysiadam przy gdyńskiej hali, ledwo przedzierając się przez tłum pasażerów i ich kobiałek z truskawkami pilnując mojego skarbu- walkmana. Tata kupił go w Seulu wracając z poprzedniego rejsu. Biało-różowy kawałek plastiku, pełen szpan na osiedlu.
Jak Czerwony Kapturek żwawo podążam do babci, jednym trampkiem wdeptując w owocową gumę, najpewniej Turbo. Z każdym krokiem moja podeszwa mlaszcze o chodnik i przywołuje jej zapach. Poruszam się w rytm muzyki wyobrażając sobie sceny z teledysków i bezwiednie podśpiewując „po angielsku” znane tylko sobie słowa. Miejska tkanka roztapia się w lipcowym słońcu jak ta nieszczęsna guma.
Dzwonię domofonem raz za razem lecz odpowiada mi cisza. Zniecierpliwiony dozorca przeciska się z wiadrem i otwiera drzwi kluczem przyglądając mi się badawczo.
– Do kogo?!
– Słucham?
– No do kogo idziesz?!!
– Dddo do babci…
– Dziecko, jak się babcia nazywa!!! (wznosi oczy ku górze)
– Edyta…
– Na litość boską, nazwisko!
Wtem zza jego pleców wychyla się babcia, moja, moja babunia i z perlistym śmiechem nakazuje mu iść w diabły, a mi wręcza klucze do mieszkania tłumacząc, że tylko wyprowadzi Tinkę na spacer. Tina, niegdyś słodka, czarna kuleczka w typie pudla, teraz sfilcowana staruszka z popsutymi zębami i słabym pęcherzem bardzo upodobniła się do właścicielki, sąsiadki babci.
Niepewnie ruszam na górę planując ominąć starą windę, ale na półpiętrze dozorca myjąc podłogę ze srogą miną bez słowa wskazuje mi metalowe drzwi. Cholera, może wycofam się na dwór za babcią? Nie wiem w którą stronę poszła… Przekraczam próg windy, to tylko trzy piętra powtarzam sobie w duchu, a dla odwagi nakładam znów słuchawki walkmana. Pamiętam, żeby dwuskrzydłowe, wewnętrzne drzwi windy docisnąć maksymalnie razem. Przypominają mi trochę drzwi do kowbojskiego saloonu w starych westernach. Mają udawać drewniane, ale to tylko stara okleina imitująca słoje. Za drugim szarpnięciem ruszam. Dziecięcą stopą wybijam rytm muzyki nie przymykając oczu. Czujnie obserwuję każdą mijaną szparę na kolejnych piętrach, bojąc się, że w małej szybce coś dojrzę.
W mieszkaniu panuje półmrok, powietrze jest chłodne i wilgotne. Dopadam czerwonego telefonu z tarczą i wybieram pospiesznie numer do biura mamy. Odbiera po pierwszym sygnale. Pytam, czy może zostać ze mną na linii póki babcia nie wróci do mieszkania. Nie czuję się tu pewnie, co wyraźnie moją mamę bawi. Zaraz mają zebranie z główną księgową i musimy się pożegnać. Znów nakładam słuchawki i idę „na zwiady”. W pokoju babci siedzi porcelanowa lalka, do diaska jak ja ich nienawidzę. Te szklane oczy i rozdziawione usta w kpiącym uśmieszku brrr. Mam wrażenie, że zaraz zadrze swoje falbaniaste wdzianko i podbiegnie do mnie na swoich watowanych nóżkach.
Zaglądam do dawnego pokoju dziadka. Jakby nic się nie zmieniło. Półko-tapczan kryje w sobie przeróżne gadżety, narzędzia, fajkę, barometr i… czarny magnetofon UNITRA. Niewiele myśląc przekładam kasetę z mojego walkmana. Po mieszkaniu rozchodzi się piosenka Haddaway „What is love”. Zaczynam nucić i tańczyć jak piosenkarz, który w teledysku ucieka przed piękną wampirzycą. Nawet nie zauważam, gdy przeciąg zamyka przeszklone drzwi do pokoju sąsiadującego z balkonem. Tańczę dziko i radośnie, gdy szósty zmysł nakazuje mi spojrzeć za siebie. Za chropowatą szybą drzwi ciemnieje coraz większy kształt a kulista, srebrna klamka zaczyna się obracać. Zamieram, a w uszach dudnią słowa What is love, baby don’t hurt me, don’t hurt me no more.
Kamila, wróciłam do czasu dorastania. Lata 90 te, guma turbo czy czerwony telefon z tarczą, półko-tapczan tak, znam to! Stworzyłaś wspaniały klimat. Zakończenie petarda!
Dzięki, cieszę się ogromnie 😍 lat 90′ będzie u mnie sporo w tekstach 😀
Kocham ten tekst całym serduszkiem! Przeniosłaś mnie w czasie, aż nie chce się wracać do 2023 roku
Nie wracaj, czytaj 😃🤓📚📖📝
Kamila, cudowny tekst! W mig przeniosłaś mnie do lat 90 -tych i cały czas słyszałam w głowie tę piosenkę. Pamiętam moje rozmyślania jak byłam dzieciakiem, też potrafiłam się na czymś zafiksować i bałam nowych miejsc itd, by po chwili w ogóle przestać o tym rozmyślać i oddać się zabawie.
Lata 90-te to z perspektywy czasu najukochańszy dla mnie okres w życiu, czas fantazji, przyjaźni, nowości, takiego odcięcia od czarno-białych lat 80-tych. Cieszę się, że udało się przenieść i Ciebie 💓