W szponach myśli

Był lutowy poranek. Słońce postanowiło przestać chować się z zawstydzenia za chmurami. Wystarczy, chowało się od listopada, ustępując miejsca zawiesistej mgle. I tylko wychylało się nieśmiało, przypominając o swoim istnieniu, wciąż za krótko. Dzisiaj świeciło bezwstydnie.

Ocknęła się w lesie, na granicy jawy i snu. Nie wiedziała, gdzie jej bliżej. Czy w ogóle spała? Zdecydowała się na jawę. Podniosła się nieśpiesznie, rozejrzała dookoła. Czuła się jakby to wszystko już się kiedyś wydarzyło, jakieś milion dwadzieścia dwa razy. Dostrzegła huśtawkę zwisającą z wysokiej sosny, na niej leżał szlafrok posrebrzany nitkami jakby z porannego szronu, który widywała na wiecznych paprociach, obok stał kubek parującej, czarnej jak węgiel kawy. W pobliżu nie było nikogo. Dziwnie. Otrzepała się z leśnego runa, opatuliła szczelnie miękką tkaniną i upiła łyk napoju mocy. Usiadła na huśtawkę, była tak cholernie zmęczona, nieludzko. Kołysała się delikatnie, używając zaledwie mikroruchów, jakby nie chciała oddać glebie ani kropelki kawy. Wypiła ją do dna. Odkładając kubek, spojrzała w dół, na siebie. Miała ubrane polarowe spodnie w drobne serduszka i ciężkie wiązane trapery. – Konkretnie – pomyślała. Wykrzesała resztki sił, by rozbujać się ku bezchmurnemu niebu. Zdawało jej się, że potrafi wyjrzeć poza las. Złudzenie. Gdy huśtanie ustało, posiedziała jeszcze chwilę z wracającym do niej pytaniem – Kim jestem? To już milion dwadzieścia dwa razy, to pytanie. Wstała.

Najpierw zamierzała iść w kierunku bezwstydnego światła. Ale obok szlafroka i kawy nie było okularów przeciwsłonecznych. Mrużenie oczu, które nie wiedzą czy zaznały snu, wydało jej się beznadziejnym pomysłem. Poszła w przeciwną stronę. – Skąd to zmęczenie? – świtało jej w głowie, gdy z trudem stawiała kolejne kroki. Toporne obuwie nie ułatwiało sprawy. Dostrzegła niewielką polanę z resztkami próchniejącego ogrodzenia. Przysiadła, oparła się o ledwie trzymające się deski. Ni stąd ni z owąd zaczęła wyliczać – jeden baran, drugi baran, trzeci baran… dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty baran. Poczuła się błogo. Ale nie mogła! Nie mogła zasnąć póki nie dowie się, co tutaj robi! To było silniejsze. Jej opętane myśli wyrwały ją ze stanu spoczynku. Szła dalej, zostawiając leśną łąkę daleko za sobą. Zrobiło jej się zimno w dłonie. Schowała je do wielkich kieszeni szlafroka. Pod opuszkami palców prawej ręki poczuła niewielkie pudełeczko. Wyjęła je i otworzyła gwałtownie, mając nadzieję, że znajdzie odpowiedź na dręczące ją pytania o siebie. W środku były malusieńkie pastelowo niebieskie pastylki i zwinięta w rulonik karteczka. Miała tak zmęczone oczy, że nie była w stanie składać w słowa liter na pomiętym papierze. Były ledwo widoczne, jakby wiele razy ktoś zwijał i rozwijał mikroskopijny arkusik. Przycupnęła pod wielką olchą, wprowadzając się w stan całkowitego skupienia. Czytała: w zaburzeniach rytmu dobowego snu i czuwania: 1 mg do 5 mg na dobę, na godzinę przed snem. Schowała zawartość pudełka, zamknęła je stanowczo i włożyła do kieszeni. Nie może teraz zasnąć. Jeszcze nie. Weźmie tabletkę później. Ruszyła przed siebie. Słaniała się, ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Wdech. Zaczęła miarowo oddychać, próbując się uchronić przed skrajnym zmęczeniem. Wydech. Uspokoiła się. Krok za krokiem. Oddech za oddechem. Niemal popadła w letarg. Nie pozwoliły jej jednak na to szpony własnych myśli. Tworzyła w głowie irracjonalne scenariusze, snuła plany bez szansy na realizację, projektowała jutro, nie mając świadomości kim jest dzisiaj. Była zniewolona, przez siebie.

Ostatkiem sił dotarła do miasta. Ściemniało się. Przystanęła przy znaku stop, zastanawiając się czy to nie jakieś ostrzeżenie? Nie była w stanie ruszyć z miejsca, jakby sznurówki jej traperów wrosły w linie między kostką chodnikową. Nie ma pojęcia ile tak stała. Nastała głęboka noc. A ona odżyła. Nie dręczyły ją już żadne myśli. Wiedziała kim jest i dokąd iść. Zaglądała przez okna wszystkich miejskich sypialni. Przemieszczała się dynamicznie od budynku do budynku, zostawiając po sobie przewracające się z boku na bok udręczone ludzkie ciała. Im więcej ich zostawiła tym większa była jej potęga. Wiedziała jedno, nie może dać się złapać, nie dziś. Nie wpadnie w objęcia Morfeusza. To by ją zniszczyło. Gdy zaczęło świtać, pobiegła z powrotem do lasu, naładowana tajemną mocą wyssaną zza sypialnianych okien. Biegła, nie oglądając się za siebie. Dotarła, skuliła się na leśnym runie, dumna z siebie. Udało się. Po raz milion dwudziesty trzeci się udało. Na imię jej było Bezsenność.

M.

Autor: M.

Jestem czarodziejką chwil, złodziejką nawet. Oprawiam je w ramki z zachwytu. W kieszeni noszę garść magii i kupoworki, pod butami leśne runo. Żyję blisko natury z niewidomym psem obok. Zapraszam do mojego świata, w którym balansuję na granicy jawy i baśni.

3 przemyślenia nt. „W szponach myśli”

Dodaj komentarz