Tęczowy Halter – czyli historia pewnego zdjęcia.

29 stycznia 2021 r.

Na dworze jest minus siedemset, śniegu nawaliło tyle, że nie wiem czy jamnikowi sąsiadów nad śniegiem wystaje coś więcej niż czubek ogona. Nienawidzę takiej pogody, białe dziadostwo wpada w buty, uszy odmarzają nawet pod czapką a gile zamarzają w nosie. A ja ?
Czy jadę właśnie do stajni ? Tak. Czy chcę tam jechać? Zdecydowanie nie. Od chwili kiedy zamknęłam za sobą drzwi od audi i zostałam sama, łzy lecą mi z oczu strumieniami. Nie mogę się opanować. Nawet nie próbuje. Drogę znam na pamięć, dlatego głowa jedzie na autopilocie i wiedzie mnie tam gdzie wcale nie chcę już być.
Po 30 kilometrach, mijam Kucobski most który czasy świetności już dawno ma za sobą, aż dziwne, że jeszcze się pod żadnym autem nie zarwał. Zjeżdżam w najbardziej krzywą, dziurawą i usłaną korzeniami leśną drogę. Gałęzie świerków uginają się pod nawałem tego białego dziadostwa. Jeszcze jeden leśny zakręt w prawo i dostrzegam drewniane płoty końskich padoków. Szybko wycieram mokre oczy rękawem kurtki, no bo przecież wszystko jest okej, musze pokazać innym, że wszystko jest okej.
Czarny czeka na mnie na padoku, patrzy podejrzliwie. Łypie tym swoim białym „szalonym” okiem. Mierzymy się chwile wzrokiem i nie wiem, które z nas nienawidzi drugiego bardziej. Wołam… Nic. „Durny koń”. Tylko tyle moja zrozpaczona głowa jest w stanie podsunąć. Przedarłam się przez zwały śniegu, wyciągnęłam w jego kierunku rękę z marchewką. Łaskawie jaśnie obrażony pan uznał, że za kawałek pomarańczowej, soczystej marchewki jest w stanie do mnie przyjść. Idziemy razem do stajni, oboje idziemy jak za karę. Ogarniam gamonia w stajni, w trakcie rozmawiając z Sylwią.
-Wsiadasz?
-A nie, wezmę go tylko na lonże. Nie mam jakoś ochoty jeździć.
Prawda jest taka, że nie mam ochoty nawet przy nim stać. Ale przecież pracować razem już musimy. Jesteśmy na siebie skazani. Wybrałam go spośród wielu, nikt mnie nie zmusił żeby go tu przywieźć, nikt mi nie przyłożył pistoletu do głowy i nie powiedział „kup go albo zginiesz”.
Nie. Nic takiego nie miało miejsca. Pojechałam. Sprawdziłam. Wsiadłam. Konsultowałam z trenerem. Wynegocjowałam cenę i kupiłam. Sama. Więc dlaczego oboje mamy do siebie taki stosunek?
Ubrany w tęczowy halter po rudym, Eldorado kroczy swoimi wyjątkowo długimi nogami za mną, na padok usłany śniegiem. Jest biało, pierwsi niszczymy ten idealny biały dywan. Dobra, koń w prawo na długą lonże. Idzie. Normalnie. Nic się nie dzieje, a ja znów zalewam się łzami. Dlaczego? Bo jest czarny a nie rudy. Bo jest wysoki. Bo jest inny. Bo ma dwie białe długie skarpety na tylnych nogach. Bo nie jest NIM. A przecież żaden koń już nigdy nie będzie NIM, nigdy więcej nie spotkam już swojego rudego, wyśnionego, wymarzonego księcia. Księcia na którego czekałam 12 lat swojego jeździeckiego życia. Duke of Hope, moja największa, końska miłość. MOJA. Własna, prywatna, wymarzona. Mój książę nadziei opuścił mnie nagle i niespodziewanie. Złamał mi serce na milion kawałków. Wydarł je i zabrał ze sobą do końskiego nieba. Byliśmy duetem idealnym. Czytaliśmy sobie w myślach. Moje marzenie odeszło. Cała moja miłość do tego sportu zniknęła jak duch kiedy za oknem pojawiają się pierwsze promienie poranka. Zamiast mojego marzenia obecnie przed oczami miałam jego.
Czy kupiłam go za szybko? Być może. Ale wiedziałam, że jeżeli tego nie zrobię to nie wsiądę już na konia. Duke zabrał ze sobą całe moje jeździeckie serce. Więc Czarny był plastrem. Skutecznym ? Jak widać nie.
Opadłam na kolana, nie zwracając uwagi na konia. Włożyłam twarz w rękawiczki i zaczęłam zanosić się płaczem. Nie wiedziałam jak mam się uspokoić. I kiedy spazmy targały moim ciałem, nagle poczułam na głowie pacnięcie. Najpierw jedno, później drugie. Pierwsze było delikatne, drugie już mocniejsze. Wyciągnęłam zasmarkaną twarz i spojrzałam do góry. Mój nos natknął się na włochaty, czarno biały wielki nochal. Eldo delikatnie odsunął swoje ciepłe chrapy i parsknął w moje mokre oczy po czym wrócił znów chrapami do mojego nosa. Chwilę trwaliśmy w tej dziwnej pozycji. On czekał. Poczułam to. Znowu poczułam w sercu, to przyjemne ciepłe uczucie. To które pogrzebałam kilka miesięcy wcześniej. Które myślałam, że już nie wróci. Słyszałam w sercu jego cichą prośbę. Zaczęliśmy rozmawiać gdzieś poza świadomością. Położyłam rękę na jego pysku i pomiziałam. I to była chwila w której oboje sobie odpuściliśmy. Ja w końcu odpuściłam mu to, że nie jest rudym i on odpuścił mi, że chciałam na siłę znaleźć w nim rudego. Tego mroźnego, styczniowego dnia, równo 7 miesięcy po tym jak się poznaliśmy nareszcie staliśmy się duetem. Nie właścicielem i jego koniem. Duetem. Partnerami na dobre i złe. Zrozumiałam jak bardzo krzywdziłam go tym, że szukałam w nim kogoś innego. Zrozumiałam, że jest wyjątkowy w inny sposób. I wreszcie zrozumiałam, że gdyby nie był TYM, to nigdy bym go nie kupiła.
Tego dnia pozwoliłam swojemu sercu zakończyć rudą żałobę i pokochać Czarnego Diabła.
MOJEGO Czarnego Diaboła w JEGO tęczowym halterku.

4 Comments

Dodaj komentarz