Miałem w swoim życiu już wiele relacji. Żadna z nich jednak nie przetrwała.
Czasem to ja zawodziłem, bo byłem niewystarczający, niezbyt przytulny, zimny.
Z kolei dla innych byłem zbyt serdeczny, wymagający zbyt wiele uczucia i troski.
Czasem jednak to ja byłem niezadowolony. Nie lubię, gdy się mnie nie szanuje. Nie lubię też widzieć, że ktoś się ze mną męczy. W takich sytuacjach nie współpracuję i celowo do siebie zniechęcam tę drugą stronę.
Widzisz… Relacje nie są więc takie łatwe. Wymagają dużo wysiłku, kompromisów, akceptacji niedoskonałości na rzecz tego, co nas do siebie ciągnie.
Kiedyś byłem jednak naiwny. Myślałem, że wystarczy być.
Pamiętam, jak gdyby wyszli zaledwie wczoraj.
Najpierw przez pewien czas byli we dwoje, potem pojawiły się ich trzy miniaturki. W początkową wszechobecną ciszę wkradły się śmiechy, płacze i walki na poduszki. Uwielbiałem te małe szkraby. Często zapraszały mnie do swoich zabaw i stroiły w te same światełka i kolorowe szmatki, co siebie. Byliśmy drużyną. A gdy wieczór przynosił ich powiekom zmęczenie, tuliłem je swym ciepłem zapewniając bezpieczny sen bez potworów i nocnej grozy. Lata mijały, szkraby rosły, ale nadal lubiły przebieranki ze mną. Myślałem, że tak już będzie zawsze. Nie wiem, dlaczego stało się inaczej. Nikt mi tego nie wytłumaczył. Po prostu odeszli zabierając ze sobą zapach waniliowych ciastek. I moją radość.
Potem było mi zimno. Czekałem dość długo na ich powrót. Jednak gdy jesienne liście pokryły mnie na wiele dni i nikt mnie z nich nie uprzątnął, zrozumiałem, że nie wrócą. Tamtego roku, jak misie z moich ulubionych bajek, zapadłem w zimowy sen.
Gdy wiosenne słońce zaczęło mnie muskać roztapiając ostatnie śnieżne pokrywy, z których raz po raz kapały radosne krople, jak gdyby chciały mnie do końca rozbudzić, usłyszałem tupot stóp. Najpierw myślałem, że to zabłąkane z pobliskiego lasu zwierzęta, jednak po chwili nie miałem już wątpliwości. To byli jacyś ludzie.
Od tej pory zacząłem przygodę z nowymi, przeróżnymi, dłuższymi i krótszymi relacjami. Początkowo nieufny i obrażony nie sprawiałem dobrego wrażenia, stąd może te szybkie rozstania. Potem jednak zauważyłem, że – by otrzymać jakieś ciepło, muszę tego ciepła użyczyć także innym.
Teraz jest ich dwoje. Na moje oko są już za starzy na swoje miniaturki. Dbam o nich, a oni dbają o mnie. Ona ma rękę do kwiatów, a on do majsterkowania, co mnie bardzo raduje. Mają też taką puchatą kulkę, która, gdy rzucają jej piłkę, głośno szczeka zamiast za nią biec. Wszyscy się wtedy śmiejemy i jest tak miło…
Gdzieś jednak w głębi siebie, w najbardziej skrytym zakamarku mej przestrzeni, boję się, że pewnego dnia oni też po prostu znikną.
A ja – znów zostanę sam.