Pęd powietrza burzy mi włosy. Słońce zagląda wścibsko pod powieki, więc zamykam oczy, ale nie odwracam głowy. Patrz na mnie, myślę, ogrzewaj, łaskocz po rzęsach, rozjaśniaj brwi i opalaj skórę.
Czuję na sobie ciepłe promienie i uporczywy wzrok mężczyzny z naprzeciwka. Usiadł zupełnie absurdalnie; opiera się niemalże plecami o współpasażerkę z przodu i jak gdyby nigdy nic patrzy mi w twarz.
Nie krępuje mnie to, chociaż trochę złości. Uspokajam się, myślą, że jeśli tylko będę chciała, ciekawskie oczka sąsiada wkrótce będą oglądać od spodu łodyżki parkowych kwiatów.
Myślę o Jimie, który nie ma aż tak miłego towarzystwa i wącha jedynie mokry muł wymieszany z piachem; podoba mi się myśl, że mogłabym dla własnej uciechy zmieniać domki swoim martwym lalkom i jedną zakopywać w stokrotkach, a inną taplać w błocie.
Może tak zrobię.
Ciekawe, czy mój drażniący sąsiad lubi stokrotki.
Zastanawiam się, czy nie wyłuskać mu z czaszki tych dokuczliwych oczu, ale zdążyłam zauważyć, że jedno ma brązowe, a drugie niebieskie. Szkoda by było, to taki ładny dysonans; lepiej wygląda w otoczce twarzy, w załomie głowy.
Jim też miał oczy. Może nie takie oryginalne, ale przepięknie odbijały połyskującą krawędź łopaty, którą przygotowywałam mu ciepły wieczny kącik. Były zielone, raczej małe – chociaż w chwili śmieci wydawały się ogromne i zdziwione. Gdyby nie to, że musiałam się spieszyć i uderzać szybko, zatrzymałabym się na parę chwil, żeby popatrzeć w te rozszerzone źrenice.
Niesamowite wrażenie. Wśród żywych takich nie ma.
Podniosłam powieki i spojrzałam przed siebie. Mężczyzna patrzył na mnie nadal, wydawało mi się, że wcale nie mruga. Uśmiechał się nonszalancko, pewny swojego uroku i szybkiego zwycięstwa nad milczącą dziewczyną z rozwianymi włosami.
Od niechcenia przesunęłam dłonią po torebce, żeby poczuć wybrzuszenie w kształcie krótkiej lufy i okrągłego spustu. Przeszły mnie dreszcze na samą myśl, że moja kolejna przygoda nie będzie kosztowała mnie tyle wysiłku, co przeprawa z Jimem, który jednak nie należał do najszczuplejszych i rozłożenie go na łopatki kijem bejsbolowym dla początkujących wymagało jednak sporo krzepy.
Kiedy tylko wygładziłam łopatą ostatnią grudkę ziemi na jego ogromnym ciele, poszłam na zakupy i wróciłam z moim nowym, metalowym i gładkim najlepszym przyjacielem. Tłumika nie mieli, ale zamierzałam zatrzymać się w Seattle i się tym zająć.
Mam naprawdę wrażliwe uszy i muszę o nie dbać, zwłaszcza, że chciałabym jeszcze posłuchać kilku błagań o przebaczenie i jęków przerażenia.
Paradoksalnie, bardzo mnie to wycisza.
-…ze mną do kina? – przez gęstą mgłę myśli dociera do mnie niepełne pytanie.
-Słucham? – nachyliłam się w stronę mężczyzny.
– Czy miałaby pani ochotę pójść ze mną do kina? Wygląda pani na koneserkę dobrej fabuły.
Uśmiechnęłam się uprzejmie.
-To prawda, doskonale pan trafił. Przepadam za ciekawymi historiami. Czasem nawet sama je tworzę.
-Naprawdę? – zaciekawił się.
-Naprawdę. Są mocno – bardzo mocno – oparte na faktach. Jeśli ma pan czas, mogę przed kinem przeczytać panu jedną z nich.
Nieznajomy z charakterystycznym błyskiem w oku zniżył głos i odpowiedział wolno:
-Ma pan moją całkowitą uwagę.
Trzymając jedną rękę na wybrzuszeniu torebki, a drugą podając mężczyźnie, odparłam:
-Znakomicie. Wszystkie moje opowieści wymagają odpowiedniej oprawy – chodźmy zatem do mnie. To trochę daleko od centrum i od kina, ale ręczę, że nigdy potem nie przeżyje pan takich emocji – mrugnęłam, przygryzając wargi.
Ręce drżały mi z ekscytacji, z trudem powstrzymałam radosny wybuch śmiechu.
Może jednak zabiorę te oczy. Nieładnie tak wpatrywać się w nieznajomych.
***
Sklep Clarksona w Seattle okazał się strzałem w dziesiątkę. Wybrałam poręczny tłumik z wyższej półki i wyszłam przez szklane drzwi z niepozorną paczuszką zawiniętą w elegancki papier.
Mijałam ludzi na ruchliwej ulicy, ciesząc się w duchu na myśl, że przechodnie na widok mojego zawiniątka zapewne wizualizują czekoladki albo zestaw do cerowania bielizny, a nie cudownie wymodelowany, sztandarowy produkt Clarksona.
Przechodziłam niespiesznie 10.Aleją. Znałam to miejsce już całkiem nieźle. Wczorajszy spacer z wścibskim nieznajomym o pięknych oczach zakończył się trzy ulice dalej, w ciemnym zaułku bardzo ponurej dzielny o niespotykanie późnej porze. Zamierzałam co prawda wypróbować mój pistolet dużo wcześniej, ale grali nowy film z Marilyn Monroe i postanowiłam, że spełnię ostatnie życzenie mężczyzny i pójdę z nim do kina.
Film był niezły, choć miałam ochotę przestrzelić kilka co bardziej naiwnych postaci.
Wyszliśmy z kina z szerokimi uśmiechami; mój towarzysz miał najwyraźniej w planie romantyczną kontynuację wieczoru, ale poczułam się zmęczona i znudzona jego ciągłą gadaniną i próbami złapania mnie za rękę.
Na ciebie już czas, koniec gry – pomyślałam, patrząc w te jego brązowo-zielone oczy. Pociągnęłam go w ciemniejszą uliczkę, a potem w kolejną i kolejną. Miejsce wybrałam instynktownie: było osłonięte z trzech stron i nie zanosiło się na to, żebyśmy przed wschodem słońca mieli tu jakiekolwiek towarzystwo.
Broń zadziałała jak marzenie. Brak tłumika miał też swoje plusy – na dźwięk wystrzału w niebo wzbiło się ciężko stado czarnych ptaków i mogłam obserwować, jak mój nieznajomy osuwa się na bruk przy akompaniamencie ptasich skrzeków. Jak u Hitchcocka!
Ciało ukrywałam w pośpiechu, bo chciałam zdążyć na poranne otwarcie Clarksona, żeby spokojnie wybrać najlepszą zabawkę.
Pomysł na miejsce wiecznego relaksu wydawał mi się trafiony, ale teraz, spacerując 10.Aleją, musiałam przyznać, że miał swoje wady.
Przy otwartych drzwiach prowadzących do kotłowni, w której odpoczywał mój wczorajszy towarzysz, zebrało się kilku staruszków i żywo o czymś dyskutowali. Wydawali się niezdrowo ożywieni i mocno przejęci.
Przewróciłam oczami. Zawsze irytowało mnie to, jak ludzie reagują na zwłoki. Zamiast podziwiać albo badać, wykrzywiają się w emocjonalnych spazmach, płaczą, odwracają wzrok, krzyczą, uciekają. Kompletnie tego nie rozumiałam i miałam ochotę dać im wszystkim po strzelbie i zmusić do eksperymentalnego użycia. Byłam pewna, że to zmieniłoby wszystko. Dopóki ludzie boją się broni i bólu, nic nie będzie normalne na tym świecie.
Panowie stojący przy drzwiach wyraźnie ociągali się z wejściem do środka, ale na szczęście zza rogu wyskoczył młody, wąsaty policjant i, odsuwając ich stanowczo od wejścia, wkroczył do środka.
Wyszedł po minucie, blady choć dzielnie zachowujący pozory opanowania.
-Proszę państwa, proszę nie wchodzić! – odezwał się głosem, w którym słychać było lekkie drżenie.
Na widok policjanta przy drzwiach w kilka sekund zebrała się pokaźna grupa gapiów i teraz miał przed sobą żądny sensacji tłum.
-Proszę absolutnie nie zbliżać się do drzwi i natychmiast zrobić przejście, zaraz będzie na miejscu oddział policji i karetka!
Zebrani napierali lekko, chcąc zobaczyć chociaż jeden kadr z tego darmowego seansu w ulicznym kinie. Temu i owemu udało się wsunąć głowę do środka, ale zaraz wynurzali się na powierzchnię, jakby brakowało im oddechu, i odchodzili natychmiast, bladzi, z rękami na ustach lub klatce piersiowej.
W tłumie szeptano, że denat nie ma oczu.
Wiedziałam o tym aż za dobrze, bo spoczywały bezpiecznie w jedwabnym woreczku w mojej torebce. Odeszłam po paru minutach, znudzona czekaniem na policję.
Znalezienie ciała zupełnie mi nie przeszkadzało. Było niedogodnością jedynie z tego powodu, że nie będę mogła później odwiedzać mojego kinomana podczas wizyt w Seattle, bo pewnie go stąd zabiorą. Jakoś przeżyję. Pójdę na seans z Marilyn Monroe, żeby powspominać dobre czasy. Może jeśli wyciągnę z woreczka parę dwubarwnych oczu, on też będzie mógł coś zobaczyć?
***
Tekst powstał w Pisalni, zainspirowany dwiema fotografiami Vivian Maier.