Dziś jest poniedziałek. Trzeci dzień gorączki i bólu gardła. A przecież miałam się w weekend wykurować. Wygrzać zmarznięte stopy pod kocem, a swoje zbolałe wnętrze gorącą malinową herbatą. Oczywiście nic z tego nie wyszło, bo w sobotni poranek Renata zwaliła mi się na głowę ze swoim mężem cholerykiem i dwójką dzieci, które niewątpliwie odziedziczyły tę przypadłość po tatusiu.
– Cześć, siostrzyczko! – Renata krzyknęła tak z trzy razy za głośno, gdy tylko otworzyłam jej drzwi mojego małomiasteczkowego mieszkania. Mocno zdziwiona zaczęłam zastanawiać się, czy zapomniałam o jakiejś umówionej wizycie, bo w sumie kawę zawsze mam w domu, ale z jakimś ciastem to już gorzej.
A u niej ciasto jest zawsze.
– Akurat przejeżdżaliśmy obok wracając z urlopu. Pamiętasz, byliśmy właśnie tydzień w Karpaczu. I wpadliśmy na genialny pomysł, no dobra, to był mój pomysł, ale słuchaj, jaki bombowy! Pomyślałam, że przedłużymy sobie wakacje o jeszcze jeden weekend! Po co tak szybko wracać do domu!
– Może po to, żeby odpocząć, zamknąć się w swoich czterech ścianach i mieć święty spokój od świata? – pomyślałam.
– No i mówię do Andrzeja – skręć w lewo, stąd przecież mamy tylko 30 minut drogi do Magdy, przenocujmy u niej! Obłęd, prawda?!
– Obłęd – pomyślałam.
– No dobra. Dzieciaki, bierzcie swoje bagaże i ładujcie się do ciotki. Andrzej! Weź od razu te moje trzy kosmetyczki, bo muszę się trochę odświeżyć po podróży i potrzebuję ich wszystkich. Madzia, piłaś już kawkę? Masz jakieś ciasto?
Na nic zdały się moje tłumaczenia, że nie czuję się najlepiej, że może lepiej nie zarazić dzieci, bo zamiast wrócić do szkoły, będą musiały siedzieć w domu chore, bo ciocia Magda na nie kilka razy kichnęła. Niechcący, oczywiście.
Dwa dni tego weekendu były jak Armagedon. Nie wiem, co działo się w moim własnym mieszkaniu. Jakbym to nagle ja była w nim gościem, tylko takim, którym nikt za bardzo się nie interesuje. Wyobraź sobie scenę – dwudziestoośmioletnia dziewczyna o włosach koloru ciemny blond, w szarej bluzie i czarnych legginsach, siedzi bez ruchu na kanapie, a wokół niej biegają dzieci, fruwają poduszki, krząta się zamaszyście gestykulujące małżeństwo, które wciąż się ze sobą spiera o każdą duperelę. Wszyscy działają w przyspieszonym tempie, ale oczy dziewczyny na kanapie zamykają się i otwierają w tempie zwolnionym. Tak właśnie wyglądał ten weekend.
Wczoraj poszłam spać z czterdziestostopniową gorączką doskonale już wiedząc, że poniedziałek nie zacznie się najlepiej. A na pewno nie będę w stanie nadrobić piątkowej jeszcze pracy. Skrzynka mailowa chyba wybuchnie. Zasnęłam pełna nerwów. W nocy budziłam się kilkakrotnie, aż w końcu zasnęłam około czwartej nad ranem. Wiem to, bo co chwilę sprawdzałam telefon, żeby wiedzieć, ile czasu zostało do budzika, co dodatkowo mnie stresowało. Jak już udało mi się wpaść w ten głęboki sen, miałam mnóstwo abstrakcyjnych snów. Nie mogę połapać się, gdzie zaczynał się jeden, a gdzie drugi. Ich wątki mieszały się i przeplatały. Śniąc, szukałam sensu. Żadnego ze snów nie potrafiłam jednak utrzymać na dłużej. Obrazy uciekały tak szybko. Prócz jednego. Śnili mi się moi dziadkowie. Babcia i dziadek leżeli obok siebie na łóżku i mieli z pięćdziesiąt lat mniej niż mieliby teraz. Ja oglądałam tę scenę z boku, jakbym siedziała obok tego łóżka, ale jednak mnie tam nie było. Może bardziej jakbym oglądała to w kinie. Nagle babcia oparła się na łokciu i mrugnęła do mnie. Zdziwiłam się, bo przecież jestem w tym kinie. A babcia dosłownie puściła mi oczko, uśmiechnęła się i położyła z powrotem. Po chwili dziadek, leżąc na plecach, obrócił głowę w moją stronę i również do mnie mrugnął. Z rozbrajającym uśmiechem, z kruczoczarnymi, doskonale ułożonymi włosami na głowie. I tak, patrząc się na mnie, zaczął umierać. Widziałam, jak z każdym oddechem uchodzi z niego życie. Jak jego oczy robią się coraz bardziej mętne. Mimo strachu, przerażenia i ogarniającej mnie paniki za nic nie chciałam puścić jego wzroku. Jakbym chciała odprowadzić go pod same drzwi i być przy nim, gdy będzie przez nie przechodził do tego lepszego świata.
Oczywiście w tym momencie zbudziłam się. Sny nigdy nie dają nam się wystraczająco nacieszyć ich magią. Tak, nacieszyć, bo moi dziadkowie zginęli w wypadku samochodowym dwa miesiące temu. Babcia wiozła dziadka do miasta na badanie wzroku do okulisty. Mimo że dziadek już od kilku lat nie do końca wiedział, co się z nim dzieje, babcia bardzo o niego dbała. Dziadek był jednak przez większość czasu tak jakby już nieobecny. Wciąż nie rozumiał, gdzie jest i kto jest kim, gdy przychodziliśmy go odwiedzić. Babcia nie chciała się z tym pogodzić i mówiła, że to tylko przez pogarszający się wzrok i słuch, że to dlatego dziadek nas nie rozpoznaje lub nazywa obcymi imionami, dość egzotycznymi imionami.
Na Boże Narodzenie babcia oznajmiła nam, że nie dostaniemy prezentów pod choinkę, bo wydała wszystkie pieniądze na aparat słuchowy dla dziadka, żeby ten mógł usłyszeć kolędy. Święta bez „Lulajże, Jezuniu” dla dziadka nie istniały. W zastępstwo prezentów babcia upiekła nam trzy wielkie kuferki pierników, delikatnie ostrych, a zarazem słodkich i pachnących miodem. Miały kształt albo Świętego Mikołaja, albo choinki, bo babci pogubiły się wszystkie inne foremki elfów, aniołów i gwiazdek. Mimo że oba kształty smakowały tak samo cudnie, zdecydowanie wolałam te mikołajowe miniaturki. Nieopisaną rozkosz dawało mi odgryzanie najpierw tej radosnej czapeczki z pomponikiem, następnie całej głowy, a potem jednej i drugiej rączki, nóżki, kończąc na worku z prezentami i grubym brzuszku. Swój przydział Świętych Mikołajów zjadłam już w pierwszy dzień świąt, natomiast kilka choinek mam do dziś. Nie śmiem jednak otworzyć pudełka, w którym są zamknięte. Boję się, że ich niepowtarzalny ostro-miodowy zapach ucieknie bezpowrotnie. A przecież to są ostatnie ciastka od mojej babci…
Kilka miesięcy po świętach, w wiosenny dzień, babcia stwierdziła, że czas na badanie wzroku u dziadka, nowe okulary, bądź może nawet jakaś operacja zaćmy. Wszystko po to, by udowodnić nam, że dziadek wciąż jest w pełni sił lub po to, by przekonać siebie samą, że jej mąż wcale jeszcze jej nie opuszcza. Tego pogodnego dnia jechali usłaną rozkwitającymi drzewami drogą. Droga ta była szeroka i oświetlona ciepłym słońcem, zaś drzewa po jej bokach dawały oczom wytchnienie tworząc przyjemny, magiczny cień. Ruch był dosyć duży, ale kierowcy bardziej rozkoszowali się jazdą i tym pięknym widokiem, zamiast gonić do swych obowiązków. Niestety. Wystarczył jeden, któremu się spieszyło. Jeden człowiek, który nie potrafił docenić błogiej chwili, w której natura zdawała się współgrać z cywilizacją. Wyprzedzając czerwoną kię, która była w naszej rodzinie od lat, źle ocenił odległość zbliżającego się z naprzeciwka tira. Przerażony jego ogromem zaczął spychać kię w kierunku drzew. Po chwili auto wylądowało na silnym, starym, pochylonym dębie, który pogrążył babcię i dziadka w swym tajemniczym cieniu już na zawsze.
A więc tak, mój sen był przyjemny, bo miałam możliwość spotkać się z moimi dziadkami raz jeszcze. Popatrzeć na ich uśmiechy i młode, szalone, szczęśliwie oczy. Po przebudzeniu się, wiedziałam, że nie jestem w domu sama. Wciąż czułam tę dziwną energię ze snu…
Wstając z łóżka dwie godziny później byłam oczywiście nieprzytomna. Chora, przygnieciona ciężarem chaotycznych nocnych obrazów, wciąż zastanawiająca się, co oznaczał ostatni z nich.
Gdy myślę teraz o minionym weekendzie, jeszcze bardziej rozbolała mnie głowa. Gdy myślę o tym, ile pracy mnie dziś czeka, czuję się załamana. Łzy ciekną mi po policzkach.
– Nie dam rady. Ja z tym wszystkim po prostu nie dam rady – szepczę do swojego odbicia w łazienkowym lustrze.
Przemywam jednak twarz chłodną wodą. Myję zęby. Miętowy posmak pasty wchodzi mi aż do nosa, przez co oczy otwierają się trochę szerzej. Idę do kuchni. Na śniadanie decyduję się na ciepłą owsiankę z masłem orzechowym i bananem, żeby rozgrzać swój organizm i dodać mu trochę mocy. Następnie mielę ziarna kawy i zalewam je gorącą wodą. Krople kawy kapią ospale z filtra wprost do mojego ulubionego kubka z ręcznie malowanym górskim widoczkiem – pamiątka z Bieszczad. Stoję i nasłuchuję każdą kroplę. Ten dźwięk mnie odpręża. Gdy kawa jest gotowa, łapię duże zielone ucho kubka i chodzę po mieszkaniu w poszukiwaniu laptopa, roztaczając wokół siebie kawowy aromat. Chcę w końcu siąść do pracy. Czuję się już trochę lepiej. To zadziwiające, jak kilka gestów zwróconych w stronę swoich potrzeb, tak jak ciepłe śniadanie na skręcony ze strachu brzuch lub gorąca mała czarna na zlęknione myśli, może wpłynąć na zmianę nastawienia. Delikatnie, ale jednak.
Laptopa znajduję pod stosem książek na najwyższej półce tuż obok telewizora. Zapewne chciałam schować go w bezpieczne miejsce przed dziećmi Renaty. Albo przed jej mężem. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogą coś chwycić w rękę i rzucić. Dla spuszczenia ciśnienia z głowy albo tak dla zabawy, po prostu. Siadam przy kuchennym stole, otwieram komputer i od razu wędruję na skrzynkę gmaila. Nie chcę już tego przedłużać. Muszę stawić czoła obowiązkom, muszę przecież za coś żyć. Wśród tytułów maili zawierających numery zleceń, wyróżnia się jeden mail nazwany jednym wyrazem „Famiglia”. Nie znam się za dobrze, ale to chyba po włosku. W pierwszej chwili myślę, że to spam, ale coś mnie kusi, żeby jednak tam zajrzeć. Przecież spam zazwyczaj zawiera niezliczoną ilość słów i wykrzykników.
Nie? To nie jest reguła?
No i co.
Klikam.
„Buon giorno Magdalena” – czytam. Dziwne, myślę. Dalsza część jest już jednak w języku polskim, więc oddycham z ulgą i kolejne słowa wciągają mnie w ekran.
„Znałem twoich dziadków. To byli niezwykli ludzie. Piszę o tym na samym początku tej wiadomości, żebyś zbyt szybko nie zamknęła jej, myśląc, że to spam.
Mam na imię Antonio i mam trzydzieści trzy lata. Mieszkam w regionie Apulia we Włoszech. Jak już wspomniałem, znam twych dziadków, a raczej znałem, od urodzenia. Mogę nawet napisać, że traktuję ich jako swoją rodzinę, ponieważ przez pewien czas opiekowali się mną. Niestety nie mogłem przyjechać do Polski na pogrzeb. Z pewnych względów.
Magdo, jestem zdruzgotany tym, co się wydarzyło i jestem przepełniony złością. Nie wierzę bowiem w to, że ten wypadek był wypadkiem w rzeczywistości. Napisałem już, że Twoi dziadkowie byli niezwykłymi ludźmi. Dosłownie. NIE-zwykłymi.
Wiem, że nic z tego jeszcze nie rozumiesz. Jednak po ostatnim liście od Anastazji, Twej babci (byliśmy ze sobą w ciągłym kontakcie), postanowiłem się do Ciebie odezwać. Twój adres mailowy otrzymałem właśnie od niej. Zdziwiłem się, że nagle zaproponowała mi kontakt z Tobą. Przez tyle lat nie chciała, żebyś wiedziała o moim istnieniu. Może ona coś przeczuwała…
Nie mogę jednak opisać wszystkiego w mailu. To zbyt delikatne. Zbyt prywatne.
Odpisz mi proszę na pytanie, czy jesteś zainteresowana spotkaniem ze mną, a obiecuję Ci wszystko wytłumaczyć. Nie chcę jednak, byś poczuła się przeze mnie zbyt przytłoczona, nie chcę wywierać presji. Prawdę mówiąc, sam nie wiem, jak zachować się w tej sytuacji. Mam tylko nadzieję, że wreszcie Cię poznam. Podobno też lubisz odgryzać głowy Mikołajom J
Ach, i jeszcze jedno. Nie mów nic proszę Renacie (ani jej mężowi cholerykowi). Po naszym spotkaniu sama zdecydujesz, czy chcesz ją w to wciągać.
Trzymaj się ciepło.
Ciao, Antonio”
Patrzę na ekran laptopa i mrugam oczami nic nie rozumiejąc. Kim do cholery jest Antonio? To pytanie obija się teraz w mojej głowie. Tuż obok dziwnej myśli, że czuję się z nim blisko związana.
– Do cholery, czy ta nocna gorączka wciąż mnie trzyma? Czy to może kolejny nietrzymający się kupy sen? A może babcia i dziadek przyszli do mnie tej nocy nieprzypadkowo? – myślę.
Mrugam kilka razy oczami i klikam w ikonkę „Odpowiedz”.
niesamowita opowieść, strasznie podoba mi się jej klimat <3 no i potrzebuję bardzo dowiedzieć się, co działo się po wysłaniu maila 😀