Lekki wiatr głaszcze mnie po twarzy, przeczesuje moje długie włosy i zostawia mnie z uśmiechem, znikając za moimi plecami. Stoję boso w trawie, czując każde źdźbło łaskoczące moją skórę. Z rękami w kieszeniach dżinsowych szortów zadzieram głowę, by przyjrzeć ci się dokładnie. Chłonę tę chwilę. Zapamiętuję, że jest ciepło, choć na szczęście już nie duszno. Jest późne popołudnie, przez baldachim z liści przebijają się promienie słońca, opadającego coraz niżej. Rejestruję złotą, miękką barwę światła i soczystą zieleń liści. Śpiew ptaków, ukrytych w koronie, i panujący dookoła spokój. Cykają świerszcze. W oddali nawołują się jaskółki. Spoglądam za ciebie i widzę pasma pól, wysokie łąki oraz obezwładniający bezkres nieba. Wdycham rozgrzany zapach lata.
A potem wreszcie podchodzę do ciebie. Wyciągam dłoń, trochę nieśmiało, jakbym wciąż nie była pewna, czy to rzeczywiście ty. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Pamiętam tamten moment, gdy wypuściłam cię, byś mógł rozwinąć się i nadać właściwy kształt swojemu życiu. To było tak dawno temu, w zupełnie innym świecie. Nie sądziłam, że po tylu latach będę chciała cię odszukać, sprawdzić, co u ciebie, jak sobie radzisz, czy nie spotkało cię nic złego. Nie przypuszczałam, że tak bardzo ucieszy mnie, że jesteś zdrów.
Dotykam twojej szorstkiej, pobrużdżonej kory. Obchodzę dookoła twój pień, nie odrywając od niego palców, z zachwytem dziecka, którym byłam – kiedyś, na długo zanim stałeś się rozłożystym dębem, którego widok tak mnie dzisiaj zaskoczył. Ten sam zachwyt czułam, gdy z namaszczeniem ściskałam w małych, pulchnych dłoniach żołądź, którym wtedy byłeś, czekając, aż ojciec wykopie dołek na wzgórzu za domem babci i dziadka, bym mogła cię tam posadzić. Pamiętam to drżenie radości i niepewność, gdy przybiegałam podlać cię i sprawdzić, czy nie wykradły cię polne zwierzątka. Przekonać się, czy zakiełkujesz, czy z małego pędu zacznie wyrastać wpierw delikatny krzaczek, potem coraz potężniejsze drzewko. Zdumiewało mnie, że rośniesz tak wolno, a ja tak szybko. Obserwowałam owady na twoich gałęziach, a potem małe ptaszki, wijące gniazda wśród twoich liści. Byłeś tam – czy deszcz, czy śnieg, czy skwar – gdy moje wizyty stawały się coraz rzadsze, nawet gdy wyprowadziłam się do miasta i odwiedzałam cię tylko w wakacje. I zostałeś – nawet gdy zmarł dziadek, a ja przestałam przyjeżdżać. Nawet gdy o tobie zapomniałam. Gdy szarpałam się ze swoim życiem, nie wiedząc, w którą podążać stronę, ty rosłeś, rozgałęziałeś się, zasłaniałeś coraz więcej nieba. Na przemian zrzucałeś uschłe liście i rodziłeś nowe, delikatne i lśniące. Zupełnie jakbyś czekał.
Usłyszałam twój zew dopiero, gdy okazało się, że rodzice chcą sprzedać dom po odejściu babci. I wreszcie, po nie zliczę już ilu latach, jestem tu, stoję w twoim cieniu. Uśmiecham się na myśl, że mam swój mały udział w twoim istnieniu. I jednocześnie czuję podziw – jak doskonale radzisz sobie beze mnie. Dajesz mi spokój. Mówisz, że cokolwiek by się nie działo, ty trwasz – bo życie zawsze znajdzie swoją drogę. Że są rzeczy niezależne ode mnie – i to jest coś dobrego.
Siedzę oparta o twój pień, póki nie zajdzie słońce, i długo potem. Przesłaniasz mi gwiazdy, ale to nie szkodzi – czuję się bezpiecznie pod kopułą twoich liści.
Odchodzę, rzucając ci ostatnie spojrzenie. Cieszę się, że jesteś. Daj spokój komuś jeszcze. Oby ona lub on również docenili, że trwasz.
Tekst powstał podczas pisania na żywo w ramach Pisalni – warsztatów Aleks Makulskiej.