
To nie jest tak, że w chwili trzydziestych urodzin poczułam ogromny żal niespełnionych pasji, czy nagle ocknęłam się w nie swoim życiu, nie. Towarzyszące, acz symboliczne, przekroczenie trzydziestki, było przypadkowe, jakby przy okazji. Jednak towarzyszące poczucie zagubienia trwało od wielu lat. Poczucie, że coś jest nie tak, że nie idę tą drogą, do której byłam stworzona, że jestem… kimś innym. Przez wiele lat żyłam jedynie obok siebie, nie będąc jednocześnie sobą. Zaczęłam zastanawiać się, o co, kurna, chodzi.
Dziś, czuję ogromny żal, do siebie, do straconego czasu, który miałam wręcz obowiązek wykorzystać w młodości, w okresie szkoły i studiów. Czasu, kiedy to miałam znaleźć siebie. Zamiast tego popadałam w coraz to nowe schematy i starałam się sprostać coraz to nowym oczekiwaniom – innych. Nigdy nie stanęłam twarzą w twarz ze sobą i nie zapytałam:
Czego Ty chcesz?
Co daje Ci radość?
Jakie masz wartości?
Gdybym zadała te pytania w tamtym czasie… odpowiedzi i tak nie byłyby szczere. Nawet wtedy starałabym się dostosować do ram, szukałabym odpowiedzi w innych, analizowała, jakie postawy byłyby przyjęte przez tych innych i co spotkałoby się z ich uznaniem i podziwem. I jak zawsze, dopasowałabym się. Wszystko, by tylko być zaakceptowaną. By nie być dziwną. By nie musieć tłumaczyć się ze swoich uczuć i marzeń. By nie pokazywać swojego delikatnego serca. Przecież w życiu trzeba twardym być, a nie „mientkim”.
Pytanie, które sobie błędnie wtedy zadawałam w zamian to:
Kim mam być, żeby być kimś?
Kimś, kto zasługuje na szacunek, na uwagę, na bycie częścią rodziny, grupy, społeczeństwa.
Nigdy nie wpadłam na to, że wystarczy być sobą.
Nie patrząc na reakcje innych…
Czy nie mógł mi tego ktoś do cholery powiedzieć?!
Mam dość zadowalania całego świata i rezygnacji z siebie.
Czuję żal, ale przyjmuję go, pozwalam mu sobie siebie strawić, pochłonąć. Łzy palą mi policzki niszcząc powoli maskę, którą nosiłam, by „być kimś”. Spod maski wychodzi nowa, choć wciąż wątła i słaba… ja. Ale z każdą decyzją, kiedy tylko wybiorę „chcę, bo to czuję” zamiast „powinnam”, będę rosła w siłę, aż w końcu będę mogła pofrunąć.
Czuję się jak motyl. Motyl, który nie potrafi znaleźć już miejsca w swoim kokonie, wrócić do starych ram wiedząc to, co wie teraz i wreszcie słysząc swój głos. Pozostanie starą wersją siebie wydaje mi się być niezgodne z prawem natury i ducha. Gdy wpadam w pułapkę dobrze mi znanych stereotypów słyszę w sercu krzyk i bunt. Energia płynąca z mojego ciała jest nie do okiełznania. A więc fruń, mój motylku… naucz się latać po swojemu.
…………………..
Też to zauważyłyście, że w tym roku jest wyjątkowo dużo motyli? 🙂
To nie może być przypadek.
coś jest na rzeczy w tej trzydziestce, bo ja wtedy też zabrałam się za porządki na swoim własnym podwóreczku – niby bez związku, a jednak dopiero wtedy jakoś więcej odwagi się zrobiło 🙂 trzymam kciuki za niesamowity lot <3