Tonę.
Czuję, jak moje ciało zapada się pod wodę. Zaczęło, gdy tylko przestałam walczyć o oddech. Woda nie wydaje się już taka zimna jak na początku. Wtedy, kiedy wrzucili mnie do niej z rękami zawiązanymi na plecach i workiem zarzuconym na głowę.
Miękka fala, poruszana trochę wiatrem, a trochę biciem mojego serca, nieubłaganie wciąga mnie coraz głębiej. Wtapiam się w ten kołyszący ruch. Ciało drży od ciśnienia wody. Niby unoszę się w stronę błyszczącego nieba. Z drugiej strony kamień u szyi ciągnie ku dnu.
Jutowy worek przykleił mi się do ust. Czuje nierówne, szorstkie nitki. Ocierają się o wargi.
Jestem zawieszona w nicości.
„Już czas!”
Szept rozlega się w wodzie. Czuję, jak jego naglący ton rozpływa się po moim ciele. Świadomość powoli łączy się z wolą przeżycia i mocą.
Skupiam się na sznurze, który krępuje nadgarstki. Woda nie pomaga. Nigdy nie była moim żywiołem. Jestem zrodzona z ziemi. Pomimo tego czuję, jak węzeł staje się luźniejszy. Sznur opada na dno rzeki. W koniuszkach palców nieśmiało pojawia się mrowienie, które w kilka chwil przechodzi w potężne pulsowanie.
Supeł zawiązany wokół szyi poddaje się o wiele szybciej. Kamień uderza o dno, a ja czuję, jak wokół niego rozpływa się energia.
Ktoś zdejmuje mi worek z głowy. Otwieram oczy, ale widzę tylko znikające w wodorostach czarne włosy.
Patrzę w górę. Chyba wyszło słońce, bo widzę łunę. Próbuję wypłynąć, ale wtedy przypominam sobie.
Nie umiem pływać.
Czuję wściekłość. Moje ciało, zrodzone z wilgotnej ziemi, starych drzew i mchu, ma dość wody.
Nagle widzę, że ktoś przerywa taflę i płynie w moją stronę. Mężczyzna szeroko otwiera oczy, a z jego ust wydobywają się bańki powietrza. W pośpiechu uciekają ku górze. On też próbuje zawrócić, ale boginki już ciągną go w dół.
Po chwili do rzeki wskakuje kolejny człowiek. I następny.
Nikt nie wypływa na powierzchnię.
Łuna światła na górze wydaje się jakby przyćmiona. Wszyscy nachylają się nad wodą. Rąbki kolorowo zdobionych sukni i rozchodzone hedeby powoli nią nasiąkają.
Tą samą wodą, która zaczyna wibrować i drżeć w rytm mojej wściekłości.
Moc wypycha mnie na powierzchnię dokładnie w tej samej chwili, w której rzeka robi się czerwona od krwi. Ksiądz i gawiedź posyłają mi przerażone spojrzenia i przekleństwa. Jednak broń, którą na mnie podnoszą, przeszywa ich braci.
Gdy dotykam stopą ziemi, ta przyjmuje moją złość. Las zielenieje i drży. Dzikie zwierzęta wychodzą na polanę. Rodziny czarnych kruków, siwych wron i głośnych srok krążą nad głowami ludzi. Tych samych, których pola uprawne i ogrody czernieją i gniją.
Kobieta w tłumie z obrzydzeniem odrzuca kosz świeżo zebranych, a teraz spleśniałych jabłek.
A ja rosnę. Czuję, jak woda paruje z mojej koszuli, a stopy zapuszczają korzenie głęboko do centrum ziemi. W łunie słońca mówię:
– Nic więcej nie urośnie z rąk waszych. Nic więcej nie zakwitnie w waszych ogrodach. Dzieci wasze niczym się nie wyżywią. Bo ja jestem Żywia. A wy jesteście przeklęci.