Sztorm

Dla najlepszego efektu włącz sobie podkład muzyczny: https://www.youtube.com/watch?v=zOVP7qfWMA8


Jeszcze świeci słońce, odpłynięte na angielską stronę morze, jeszcze jest względnie spokojne, chociaż pojedyncze porywy wiatru zwiewają kaptur i zmuszają do owinięcia się mocniej płaszczem.

Kolejny podmuch jest już mocniejszy, zatrzymuje mnie na chwilę.

Pierwsza fala wylewa się poza barierkę promenady, ochlapując roześmianych ludzi, niebo i morze jeszcze są niebieskie. Zapomniałam rękawiczek i, mimo że nie ma mrozu, ręce mam już prawie odmarznięte.

“Brace yourselves” – mówimy do siebie, przygotowując się na uderzenie wiatru za rogiem. Mieszkanie na wybrzeżu może i jest piękne, ale kurwa, jak może być zimno, to nie jest nawet poezja, a proza życia, a niekiedy dramat.

Morze już powoli z błękitnego zmienia kolor na szary, kolejne fale wylewają się poza barierkę promenady, dekorując chodnik glonami.

”Ja pierdolę” – mamroczę do siebie zgięta w pół w walce z wiatrem o prędkości 30km/h, żeby jakoś przetrwać tych kilka metrów, oddzielających mnie od wymarzonego ciepełka chałupy.

Kolejna fala wylewa się poza murek, obryzgując nas mokrym prysznicem.

Klucz i dziurka od klucza znowu się zasoliły, znowu trudno wcisnąć go do środka, a jeszcze trudniej otworzyć skrzypiące drzwi o zardzewiałych od morskiej wody zawiasach.

Walczymy z wiatrem, pod murkiem już nie stoi ani jeden samochód. Nikt nie chce zardzewieć, co najwyżej od czasu do czasu jacyś maniacy stają na chwilę, dopóki nie zostaną ochlapani od dachu po koła.

Mewy szybują, zawracając w miejscu, razem z nimi kruki. Ptaki chyba jako jedyne w tym momencie mają frajdę.

Docieram do domu zupełnie przemoknięta i przemarznięta, mimo że spędziłam na zewnątrz pięć minut. Jestem tak spocona, że ściągam z siebie prawie wszystkie warstwy tylko po to, żeby założyć je z powrotem po pięciu minutach, gdy moje ciało nagle zorientuje się, że jest jednak kurwa zimno.

Jakby na potwierdzenie moich słów, kolejna fala uderza w szybę i cały dom się trzęsie.

– Ooooo, czułeś to? – pytam, jakby Tomasz nie stał wcale obok i nie spojrzał na mnie dokładnie w momencie, gdy morzełko zatłukło wścibsko w okno.

Wciskam się pod ciepły kocyk, Tomasz chowa obok mnie z gorącą herbatą, bo nie tylko nas wywiało, ale wyziębiło nam kości.

O, po kolejnej fali na szybie został glon. Na chodniku pewnie też będą. Ostatnio był krab. Czasami muszelki.

Zastanawiam się, czy pranie w pralce czuje się tak, jak ja teraz. Bo deszcz i morze nie szumią, one się tłuką, miąchają, wirują w jakimś wściekłym tańcu albo dzikim seksie, rozlewając się jednocześnie przez kratkę wentylacyjną do naszego mieszkania.

– Idźcie się ruchać gdzie indziej – myślę sobie, no ale jednak to ja jestem tu gościem.

– Ej, wiecie, że kilkadziesiąt lat temu był taki sztorm, że przed tym blokiem zrobiło się zapadlisko? – przypominam sobie podekscytowane głosy lokalsów, dla których był to chyba największy tramoriański event.

– Znowu zalało wycieraczkę – mówi Tomasz, rzucając szmaty na podłogę obok miednicy, w której niedługo zbierze się trochę słonej wody.

Morzełko znowu puka wściekle, tym razem trzęsą się wszystkie meble i lampy. Uśmiechamy się do siebie.

– Nieźle napierdala – komentujemy, jakby nie był to już dziesiąty raz w tym roku.

I nagle błysk i trzask i wszystko się trzęsie.

– Burza? – patrzę na Tomasza zaskoczona – tego dawno tu nie było — ale po dwóch grzmotach jest po wszystkim, burza nie ma ochoty na trójkącik, zostawia deszcz i morzełko same, a te dalej miąchają się w porywach wiatru od czterdziestu do stu kilometrów na godzinę. A czasami i stu dziewięćdziesięciu, chociaż to nie z naszej strony.

Wszystkie alerty bierzemy na serio. Czasem jest to wiele hałasu o nic, ot dzień jak codzień w Ire. Ale nie zawsze.

Najwyższa fala na zachodnim wybrzeżu w 2014 roku miała podobno 25 metrów, chociaż rosła proporcjonalnie do poziomu sensacyjności strony internetowej, na której była opisywana.

Po Ofelii połowa lasu w Lismore, do którego chodziliśmy na spacery, była połamana, drzewa rozrzucone niedbale po rzeczkach i strumykach, mostki pozrywane.

Na szczęście my jesteśmy na tym drugim wybrzeżu, więc do nas dochodzą same resztki.

Mewy dalej szybują.

Kruki już odleciały w spokojniejsze miejsca.

Nadchodzi ciemność, mimo że jest środek dnia.

Wciąż jesteśmy w brzuchu szalejącej wody, oddzieleni od niej bezpieczną ścianą i przeciwpowodziową szybą, a jednak mam świadomość, że dwie wycieraczki odpłynęły lub odleciały sprzed wejścia.


Morzełko wdziera się też w sny, podchodzi pod dom, pod same drzwi, ale nigdy nie jest groźne. Jest go po prostu dużo, wychodzę zamiast na chodnik, to prosto w wodę.

Cisza nadchodzi dopiero po wielu godzinach. Kładę się spać w akompaniamencie świszczącego wiatru i śmieci walających się w wirze powietrznym za oknem. Coś łupie, coś trzaska, coś świszczy. Zasypiam.

Budzę się rano.

Morze znów jest niebieskie, dzisiaj nawet wyszło słońce.

Tylko helikopter znowu lata nad połacią granatu, a ja nie wiem, czy ćwiczy, czy kogoś szuka.


PS Dwa dni po tym jak napisałam, że morzełko wdziera się w sny, ale nigdy nie jest groźne, przyśniło mi się jak nad dom nadeszła wielka, niemal czarna fala, która wszystko zasłoniła, a później pierdolnęła tak, że się powlewało do domu.

Dwa dni później Tomasz miał ten sam sen.

Post powstał na sesji pisania na żywo na Pisalni u Aleks Makulskiej.

Autor: Adzik

Łączę słowa w zdania, a zdania w historie.

Dodaj komentarz