Ufam, że większość z Was go ma. Tworzy. Współdzieli. Dorastała w cieple, zasypiała otulona kołdrą z troski i miłości. Może nawet czytając to siedzicie wtuleni w najbliższych, a w palenisku dogasa ogień.
Dom to było moje marzenie. Wpajane od maleńkości, od pierwszych, nieporadnych jeszcze, kroków. Moja mama miała dom, ale to jej bracia w tym domu pozostali. Ją rodzina wyrzuciła za próg. Zbitą, zahukaną.
Powiadali, że z chłopakami nie ma takich problemów. Nie przyjdą z brzuchem. Nie poplamią krwią podłogi w izbie. Są silni, odważni i waleczni. Będą strzec domostwa otoczonego lichym płotem. Z niepełną dachówką jak co druga chałupa we wsi. A ona? Nazbyt miękka i nade wszystko brzemienna.
Obolała i nieufna krążyła przez wiele dni po okolicy. Jadła, gdy ukradła lub zlitował się ktoś przy drodze, częstując skibką czerstwego chleba. Gdyby nie zrządzenie losu pewnie umarłaby, gdzieś w rowie, nikomu niepotrzebna. A ja w niej.
W słoneczny poranek, nim słońce poczęło topić jedyną w gminie asfaltową szosę, dostrzegła moją mamę młoda dziewczyna. Srebrny Polonez Caro na kwidzyńskich blachach i wpół łysych oponach zatrzymał się niemal w ostatniej chwili. Dziewczyna oszołomiona widmem wypadku wyskoczyła z auta niczym z procy i chwyciła mamę w ramiona. Upewniwszy się, że jest cała pomogła jej wsiąść na tylne siedzenie i ruszyły.
Urodziłam się miesiąc później. Mama wróciła do zdrowia, wyleczyła nawet nadpsute zęby i nabrała kilogramów. Otoczyła mnie ciepłem i miłością jakiej sama nie zaznała. Ojca nie znałam. Matka podśmiewała się czasem, że niejeden chłop we wsi gwizdał na jej widok. Nie bardzo wiedziałam co o tym myśleć, ale jak przystało na grzeczną dziewczynkę nie zadawałam pytań.
Kochałam matkę. Z uwagą śledziłam jej ruchy. Pobierałam nauki od niej i przyszywanych ciotek, które dały nam schronienie. Mamiono mnie obietnicami, że kiedy poznam odpowiedniego człowieka to stworzymy dom. Jak w bajce- żyli długo i szczęśliwie.
Byłam podlotkiem, gdy pojawił się ON. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Musiał mnie sobie wychodzić. Małomówny, wdowiec, dzieciaty. Ale… na bezrybiu i rak ryba. Niezaprzeczalnie miał zalety. Na przykład nie kłamał. Bez ogródek stwierdził, że szuka kogoś głównie z uwagi na najmłodszą córkę. Czteroletnią Elizę. On, mój Walery, też był samotny. Bardziej niż sam chciałby przyznać. Mama przyglądała mu się nieufnie, a on czując tą niechęć nie patrzył jej w oczy i przemykał szerokim łukiem.
Później sprawy potoczyły się bardzo szybko. Z mamą żegnałam się w ciszy, choć serce rozrywał skowyt. Wyjeżdżaliśmy daleko i czułam, że już jej nie zobaczę. Wyściskałam ciotki, obiecałam dbać o siebie i nie dać sobie w kaszę dmuchać. Ostatnie spojrzenie na bramę i ruszyłam w nieznany mi świat.
Zielonym trabantem o rdzawych nadkolach zajechaliśmy pod gospodarstwo. Nie było okazałe, wymagało mnóstwa pracy i dawało niewielkie zarobki. Dzieci, szczególnie Eliza ogromnie ucieszyły się, że z nimi zamieszkałam. Szybko przywykłam do wiejskiej rutyny, choć dzień zaczynaliśmy wyjątkowo wcześnie. Pomagałam głównie przy owcach, bawiłam się z dziećmi. Nie miałam dużych oczekiwań. Jadłam co dawano, nie narzucałam się, choć cieszył mnie każdy gest czułości. Walery trzymał mnie na dystans, sypiał sam.
Nie wiem kiedy zaczęło się psuć. Gospodarka zamierała. Walery coraz częściej sięgał po kieliszek. Z początku butelki skrzętnie chował przed dziećmi. Ciemne dni, całe tygodnie, gdy raczył się z gwinta wypalając paczkę czerwonych L&M-ów dopiero miały nadejść. Gdy wypił to z niepozornego gbura wychodził sam diabeł. Póki agresję kierował do mnie jakoś to znosiłam. Przyjmowałam cios za ciosem. Kop za kopem. Obolałe żebra zrastały się, strużki krwi zasychały na zębach. Trwałam wiernie.
Coś we mnie pękło, gdy próbował uderzyć Elizę. Rugał ją za jakieś głupstwo na podwórzu. Nie zwracał uwagi na moje ciche ostrzeżenia więc rzuciłam się na niego w amoku raniąc jego rękę do krwi. Wysyczał tylko „Ty sssuko!” i zniknął za stodołą. Gdy wrócił zataczając się z łopatą wiedziałam, że tym razem muszę uciekać.
Wiedziona instynktem gnałam przed siebie słysząc coraz ciszej przekleństwa jakie Walery słał za mną w świat. Dopiero, gdy całkiem ustały odważyłam się spojrzeć za siebie. Nie gonił mnie. Nie dałby rady. Pewnie zaleje się w trupa i zaśnie na ganku. Mam nadzieję, że dzieci zamknęły chałupę na wszystkie spusty.
Trzy dni błądziłam. Obmywała mnie rzeka, a do snu kołysał wiatr. Gdy stanęłam pod dobrze znanym sobie, wysokim ogrodzeniem mama już na mnie czekała. Wszczęła alarm swoim skowytem, a ciocie wybiegły pospiesznie przed bramę schroniska.
Dziś mieszkam z mamą w jednym kojcu. Nawet jeśli nikt nas nie zechce, to jestem w DOMU.
Ogromnie poruszający tekst, tyle w nim emocji, magii i przyziemnych problemów jednocześnie. Miałam ciarki cały czas przy czytaniu.
Cieszę się i dziękuję 💓 bardzo lubię przyjmować perspektywę innych zwierząt niż ludzie, wbrew pozorom niewiele nas różni 🥹
Piękne. Pomyśleć, ile takich historii dzieje się naprawdę.
Prawda? Wystarczy przejechać się po typowej polskiej wsi, a i w mieście nie brak takich historii 🥺
Jaki piękny i zaskakujący tekst!!! Czułam ten strach i widziałam dziewczynę znieważaną, poniżaną. Jakie zdziwienie! Ta dziewczyna to suczka!!!
Obmywała mnie rzeka, do snu kołysał wiatr….
Przepięknie, takie klimaty uwielbiam, daje do myślenia, porusza wrażliwe struny.
Dziękuję 💓 cieszę się, że był ten efekt zaskoczenia 🙂 zło spotyka wszystkie gatunki 🥺