Jestem poszukiwaczką. Tropicielką i kolekcjonerką. Wypatruję magii w rzeczach pozornie jej pozbawionych. W miejscach tak bardzo znanych, że aż zwyczajnych i opatrzonych. Chwytam chwile ulotne, by dać im życie po życiu w moich emocjach, tekstach i zdjęciach. Pieczołowicie zbieram kadry wspomnień na siatkówce oka, skąd zapadają się głęboko w serce.
Najbardziej lubię odkładać na później czary ukryte w codzienności. Rozbłysk światła wśród liści, zachód słońca odbity w kałuży. Chmury przeglądające się w szybie i psa merdającego ogonem. Zapachy nasilające się tuż przed deszczem. Wracam do nich, gdy świat zaczyna mi się wydawać pozbawiony piękna i sensu. Myślę, że w tym właśnie skrywa się moja siła.
Weźmy te dwa drzewka. Od dwóch lat przechodzę obok nich niemal codziennie, a jednak za każdym razem zdają się wyglądać inaczej. Za każdym razem odkrywam nowy szczegół. Zmiana światła nadaje im innego charakteru, mój nastrój wpływa na stopień, w jakim chwycą mnie za serce.
Czasem wypatruję ich celowo. Lubię spojrzeć w ich stronę, mijając je w drodze do tramwaju, pozdrowić z początkiem dnia lub sprawdzić, jak się mają, gdy wracam ze spaceru z psem. Bywa, że specjalnie nadkładam drogi, by zerknąć, czy jeszcze kwitną, czy może już się całkiem zazieleniły? A może zrzuciły letnią szatę, by nago powitać późną jesień? Czy światło otula je miękkim złotem w ostatnich godzinach przed zmrokiem? Czy toną w ostrych promieniach południa? A może jednak spowiła je mgła, która spadła na miasto o świcie? Często robię im zdjęcia, tak dla samej siebie – sprawia mi przyjemność zamykanie ich zmiennego piękna w fotografii.
Niekiedy jednak zupełnie o nich nie pamiętam. Gnam dokądś przez łąkę, opleciona siecią niecierpliwych myśli, oderwana od świata wokół mnie, ciałem wśród traw i drzew, duszą zupełnie gdzie indziej – gdy raptem coś migającego w kącie oka albo przemożny impuls, albo zwykły przypadek sprawia, że podnoszę głowę, spoglądam w bok, a wtedy uderza mnie widok taki jak teraz:
Niebo jest błękitne, słońce wczesnego popołudnia podbija jego barwę, rozświetla grzbiety chmur, podbijając jednocześnie ich spód sinym cieniem.. Trawa zieleni się kwietniową świeżością – zdumiewa mnie, ile energii i życia widzę w barwie wiosennej, bujnej trawy. Mocne światło zalewa dwie młode tarniny. Delikatne i kruche, jednocześnie emanują mocą, co roku ciut wyższe, nieco bardziej rozłożyste, mocniej obsypane kwieciem. Odbiły się od ziemi, przetrwały deszcze, wiatr, zmiany pór roku – i z niknących wśród traw pędów przeobraziły się w przykuwające wzrok śliwy. Skłaniają ku sobie zwężające się pieńki, jakby chciały musnąć się pieszczotliwie koniuszkami gałęzi, szepnąć czułe słówka pomiędzy białymi kwiatami albo przekazać sekrety, przyniesione przez wiatr i motyle. Wyginają się symetrycznymi łukami, jak kochankowie nachylający się do uścisku. Cienkie gałązki kierują wzajemnie do siebie jak badawczo wyciągnięte czułki. Dłuższe, choć równie wąskie witki jeżą się po zewnętrznej stronie pni niczym kolce jeżozwierza, przybrane pachnącymi płatkami. Zupełnie jakby chciały się odciąć od świata, skupione całkowicie na sobie, pochłonięte wzajemną adoracją. Stroszą swoje korony jak papuzie czubki, zaginając się wokół siebie jak zakochani zbliżający usta do pocałunku. Wokół nich wystrzeliwują z trawy pojedyncze pędy: obsypane kwiatami gałązki niczym obstawa, świta królewskiej pary albo goście weselni. Słoneczne promienie przebijają przez biel płatków jak przez drobne, misterne witraże, błękit nieba i soczystość trawy podkreślają kruchą intymność wiosny.
Staję w miejscu, oniemiała. Czuję, jak wypełniają mnie kolejno zdumienie, zachwyt, radość oraz wzruszenie, że istnieje na świecie coś tak po prostu pięknego. Emocje płyną przeze mnie, jakbym czerpała je prosto z ziemi przez stopy, wbite w ścieżkę, i oddawała je światu przez czubek głowy, palce dłoni i uśmiech, błyszczący też w oczach. Staram się utrwalić w pamięci ten żywy, tętniący wiosenną energią widok wraz z uczuciami, które obudził. Gdy za obrazem i emocjami ruszają myśli, ubierają się w słowa: “polna brama”, “wiosenny portal”, “przejście do tajemniczego ogrodu”. Rzeczywiście, obsypane kwietniową bielą, osobliwie wygięte śliwy przypominają wyrzeźbiony z dbałością o szczegóły portyk, którego nie powstydziłaby się leśna katedra.
Portal. Zatrzymuję się przy tym słowie. Uderza mnie, jakby drzewko znienacka smagnęło mnie gałązkami. Że też wcześniej tego nie zauważyłam!
Brama. Odrzwia. Przejście.
Ożywam nagle, jakby czas – dotąd wstrzymany niczym zagrodzona tamą rzeka – ruszył na powrót wartkim nurtem przez swoje koryto. Przekrzywiam głowę, robię kilka kroków w lewo, by światło padło pod odpowiednim kątem na tarninę. Jest. Magiczna membrana, cienka drżąca warstwa oddzielająca świat “tu” i nieskończone możliwości światów “tam” i “pomiędzy”. Z bliska popołudniowe światło iskrzy się pomiędzy łukami. Lekki wiatr trąca gałązki, porusza białymi kwiatami, rozwiewa mi włosy, łaskoczą mnie w twarz. Ogarnia mnie słodki zapach kwitnienia, mrużę oczy od ciepłych, mocnych promieni słońca. Wtedy dostrzegam, że tafla, która była ledwie widoczną słoneczną poświatą, przypomina teraz lustrzane odbicie. Po drugiej stronie z błyskiem w gadzim spojrzeniu patrzy na mnie smoczyca. Jej łuski mienią się czerwienią, fioletem i złotem.
– Gdzie się podziewałaś? – pyta bezgłośnie, bez żadnych wstępów. – Dlaczego mnie zostawiłaś?
W jednej chwili wiem, że ją znam i że znałam przez całe życie. W jednej chwili wiem, że ją znam i że znałam przez całe życie. Rozumiem w końcu, dlaczego tak mocno te młode tarniny przyciągały mnie do siebie, odkąd pierwszy raz je zobaczyłam. Rozumiem też wreszcie, skąd we mnie głód magii i wyczulenie na jej obecność w drobnych detalach codzienności. Rezonuję ze światem dzięki smoczej wrażliwości na ulotne piękno.
– Byłaś ze mną przez cały czas – odpowiadam. Uśmiecham się, bo jest to prawdą.
Bramy między światami bywają różne – wie to każda czarownica. Ja także – odkąd odnalazłam w sercu swoje pierwsze zaklęcie. Bywa, że przeskakując pomiędzy nimi traci się z oczu właściwe ścieżki, zapomina się, dokąd wrócić i kim jest się naprawdę. Lecz w końcu każda czarownica znajduje właściwe przejście – do siebie.
Wyciągam rękę, w tej samej chwili w lustrzanym odbiciu smoczyca wyciąga łapę. Moje palce muskają chłodną powierzchnię lustra, z drugiej strony jej pazury robią to samo. Zanurzam rękę w portalu, smocza łapa przede mną niknie w moim przedramieniu. Zlewają się ze sobą. Nie waham się, wkraczam w bramę, zapadam się w smocze odbicie, na powrót stając się całością.

Tekst powstał w Kąciku Pisarskim na Iskrze – Platformie Kreatywnych Kobiet Aleks Makulskiej. Zdjęcie moje.
Ile piękna, magii i wrażliwości w tym poetyckim tekście. I oczywiście czytałam go Twoim głosem. 🙂
Dziękuję, Adzik! <3 Cieszę się, że Ci się podoba 🙂