Okazuje się, że każdy temat, każde pisarskie zadanie sprawia, że moje myśli biegną w jednym jedynym kierunku. Nawet jeśli ostatecznie powstaje tekst o czymś zupełnie innym, pierwszy pomysł zawsze dotyczy Zoi. Nawet gdy mam myśleć o drzwiach, zainspirować się tym tematem – myślami jestem przy niej.
Weźmy chociażby drzwi do naszego mieszkania. Stalowe, brązowe drzwi z antywłamaniowym zamkiem. Widzę je ze swojego miejsca przy biurku. Wystarczy, że odwrócę głowę w prawo – i mam je naprzeciw. Nie są ani ładne, ani też jakoś przesadnie brzydkie. Ot, takie same drzwi, jak we wszystkich mieszkaniach w naszym bloku.
Niemniej nawet te cholerne, zwyczajne drzwi przywodzą na myśl setki wspomnień. Patrzę na nie i widzę ją, jak latem leży wyciągnięta w swobodnej pozie, do góry brzuchem i z wyprostowaną przednią łapką, w pozie, w której zawsze kojarzyła mi się z Freddiem Mercurym. Jednym bokiem szczelnie przyklejała się do szpary pod drzwiami, by chłodzić się strumieniem powietrza ciągnącym od progu.
Albo przypominam sobie jej ledwie skrywaną ekscytację na dźwięk domofonu. Nauczyła się, słysząc go, biec pod biurko Michała, sadowić zadek na leżącym tam posłaniu i czekać na dzwonek przy drzwiach, obwieszczający gości. Wpatrywała się intensywnie w brązowy prostokąt, cała napięta, choć udająca powściągliwość, starając się nie przekraczać linii posłania, a jednak cała będąc rozedrganym oczekiwaniem. Rozczulała mnie bardzo tym rozerwaniem między psim entuzjazmem a wyuczoną podczas treningów cierpliwością.
Pamiętam też soboty i jej warowanie pod drzwiami w oczekiwaniu na tradycyjną sobotnią wycieczkę. Jeździliśmy do lasu albo nad wodę, urządzaliśmy całodzienne włóczęgi po zielonych zakamarkach Warszawy lub poza miastem, a czasem spacerowaliśmy po mieście, robiąc przerwy w kawiarniach – nie każda sobota wyglądała tak samo, ale Zoja przyzwyczaiła się, że gdy przychodzi weekend, urządzamy wyprawę we troje, i czekała na ten moment, gdy zabierzemy ją dokądś na wspólną przygodę. Popędzała nas oboje, nie mogąc się doczekać. Skakała na mnie, gdy zamykałam drzwi na klucz – żebym się już dłużej nie guzdrała – i nasłuchiwała w naszej gadającej windzie, aż kobiecy głos obwieści poziom minus jeden. Wtedy, choć wcześniej zdawała się cierpliwie czekać, wyrywał jej się mimowolny wizg – trudno ten dźwięk nazwać inaczej – a ona doskakiwała do drzwi, by podrapać je niecierpliwie łapą. Opanowywała się dopiero pod drzwiami samochodu, gdy któreś z nas wpuszczało ją do środka.
Miałyśmy też swój mały, codzienny rytuał. Gdy tylko wracałam z biura do domu, czekała na mnie w drzwiach wejściowych. Lekko zaspana, kłaniając się nisko, przeciągała z rozkoszą całe psie ciało, ziewając szeroko, miaukliwie, rozciągała wszystkie łapki i szyję z królewską kryzą, a kiedy się rozebrałam, ściągnęłam buty i odłożyłam torbę, klękałam, by mogła się należycie przywitać. Wtulała się we mnie jak wtedy, gdy była szczeniakiem, siadała mi na kolanach i przez chwilę liczyło się tylko tyle. Opierała łebek o mój obojczyk, głaskałam ją i drapałam za uchem, dopóki nie poczuła, że ma dosyć czułości. Obie czekałyśmy na ten moment dnia i strasznie mi tego brakuje. Jej zaufania i potrzeby bliskości, oddania, które okazywała wtedy całą sobą.
Kiedy była szczeniakiem, długie godziny tęsknoty spędzała pod tymi właśnie drzwiami. Wygryzła kiedyś dziurę w ścianie tuż obok wejścia, chcąc przebić się do nas – skąd miała wiedzieć, jak daleko jesteśmy od domu, zamknięci w biurach, dokąd nie mogliśmy jej zabrać. Skakała po nas, gdy wchodziliśmy do domu, i pchała się radośnie przed nami, gdy zapinaliśmy jej smyczkę, by zabrać na spacer. Wiele uczyliśmy się we troje pod tymi drzwiami.
Co zabawne, jako mała sunia nigdy nie podchodziła pod drzwi wejściowe, gdy czuła fizjologiczną potrzebę. Z niewiadomego mi zupełnie powodu (tym bardziej, że mieszkamy na trzecim piętrze) aby dać nam znać, że potrzebuje się załatwić, przez długi czas stawała pod drzwiami balkonowymi. Rzucała nam długie, wymowne spojrzenia, drapiąc łapką w szybę.
Z czasem drzwi balkonowe zmieniły w jej świecie funkcję. Stały się wrotami do osiedlowego monitoringu: psiego centrum zarządzania światem. Szczekała z oburzeniem na wszystkie labradory i goldeny, na wielkiego malamuta z drugiej klatki i każdego psa, który jej zdaniem na to zasłużył. Wyciągała szyję, obserwując przejeżdżające auta i przyglądając się przechodniom. Węszyła zapachy niesione przez wiatr i merdała z radosnym piskiem, gdy jej psi kumple wychodzili na spacer. Drzwi balkonowe prowadziły również do prywatnej sauny w plamie słonecznego światła, gdy wspinała się na stos poduszek na sofie, a także do wodopoju: bo o ile woda w domowej misce musiała być świeżuteńka, wymieniona na czystą co pół godziny, o tyle w tej balkonowej deszczówka mogła zalegać całymi dniami, pokryta glonami – a i tak była najpyszniejsza na świecie.
Bardzo bym chciała usłyszeć ponownie ciche, lecz zdecydowane, pojedyncze skrobnięcie w drzwi do łazienki, gdy rano szykuję się do pracy. Zoja wstawała, by powiedzieć “dzień dobry”, sprawdzała, czy wszystko u mnie okej, i wracała do łóżka, pod kołdrę, wciąż gorąca od snu i pościeli.
Pamiętam, z jakim drżeniem w sercu otwierałam drzwi naszego aurisa, gdy ponad cztery i pół roku temu pojechaliśmy po nią do podwarszawskich Marek. I pamiętam, jak potem Michał otwierał mi te same drzwi, gdy z drobną, zamyśloną, lecz ufną czarno-białą kulką na rękach, pełną melancholijnego spokoju, wsiadałam z powrotem do auta. Była tak stoicko spokojna, przytuliła się do mnie, jakby od zawsze na mnie czekała, i usnęła w drodze do domu.
Niestety, nigdy też nie zapomnę drzwi do lecznicy w tamtej chwili, gdy wywieźliśmy na noszach do samochodu jej owinięte w kocyk ciało – w ostatnią wspólną podróż.
Nigdy bym nie pomyślała, że w 2022 roku zamkną się za mną tak bardzo ważne dla mnie drzwi. Że się zatrzasną niespodziewanie, gwałtownie – tuż przed moją twarzą. I że nie będzie odwrotu: nigdy więcej się nie otworzą, a ja już nigdy przez nie nie przejdę.
Wzruszający tekst, dziękuję.
Ja dziękuję – za przeczytanie i komentarz. <3
tule mocno! Nie jestem w stanie ubrać w słowa tego, co czuję i myślę, gdy czytam jak piszesz o Zojce. Wiem, że wywołuje to mnie strach i duży smutek. Ale bardzo mnie cieszy, że piszesz o niej. Na zawsze już będzie z Tobą! <3
Dziękuję <3
Mam poczucie, że to ostatnie, co mogę jeszcze zrobić – pisać o niej, by nie znikła całkiem.
Był w moim życiu kudłaty przyjaciel przez 15lat, kolejnych tyle zajęło mi nie zerkanie na wieszak, czy smycz wisi na miejscu, czy to moja kolej na spacer z NIM. Od 6 lat towarzyszy mi ONA i nawet nie chcę myśleć co będzie. Uroniłam ogromną łzę, tulę wirtualnie.
Bardzo dziękuję <3