Trudno wybrać mi jedno szczęśliwe wspomnienie nie dlatego, że tyle ich miałam, ale chyba przez to, że nigdy nie czułam się stuprocentowo szczęśliwa. Zawsze moja dusza na dwa takty szczęścia wybijała jeden, który osnuwał wszystko czarną siecią smutku. Są jednak chwile, w których czuję przez moment, że mogę wszystko, a świat nigdy nie był piękniejszy. To chyba można określić mianem szczęścia. Opiszę Wam jedną z takich chwil w różnych wydaniach.
Mowa o wyjściu na dwór o świcie.
Świat, który się budzi, a w którym wszyscy jeszcze śpią, jest zachwycający. Cichy, neutralny, otwarty na wszystko, co możemy mu zaoferować, nie godząc jednocześnie w jego surowe serce. Pierwsze promienie ostrego słońca walczą z chłodem nocy, ogrzewając ciało pokryte gęsią skórką. Rosa przebija się przez materiał tenisówek, za nic mając to, jak bardzo są modne i do czego mają się jeszcze przydać. Wysokie trawy łaskoczą gołe łydki, rosnąc tak, że mogę akurat palcami wodzić po ich końcówkach, mokrych od spodu, a suchych i błyszczących od strony słońca. Powietrze pachnie lasem, ziemią, tym intensywnym aromatem, który tak doskonale uziemia i sprawia, że w końcu czuję jedność.
A jednak poranki różnią się między sobą. W domu dziadków wypełnione są zapachem naparu z pokrzywy i goździków. Towarzyszy im porządek grządek połączony z odgłosem owoców wrzucanych do miski. Powietrze jest jeszcze wiejskie, ale jednak już trochę miejskie, gdy zawieje zza niewielkiego lasku, skrywającego za sobą surowe bryły takich samych bloków, w których śpią tacy sami ludzie. Cisza poranka wypełnia się jedynie miauczeniem kota i odległym warkotem aut. Mam za sobą biały dom, w którym jedni czuwają, aby inni mogli spać i obudzić się wprost na śniadanie.
W domu rodzinnym poranki zaczęłam doceniać dopiero, gdy wróciłam tam jako dorosła kobieta z własnym psem. Poranek zaczął oznaczać puste uliczki na osiedlu, które tak kochałam z powodu wszechobecnej zieleni. Na ścieżkach brakowało ludzi, nie widać było też postaci w oknach, wyczekujących czegoś, co zrobisz źle tylko po to, aby ci to wypomnieć. Poranek wypełniony z jednej strony miejskim zgiełkiem i wrażeniem bycia jedynie małą mrówką w wielkim mrowisku, a z drugiej – akcentami, które doceniałam zwłaszcza wiosną. Główkami tulipanów, które dwa dni temu były jeszcze tylko pączkami. Powoli rozwijającymi się liśćmi żywopłotów, dzięki którym ściana natury przestawała być ostra od kolców, a stawała się spojona z resztą świata. Wolnością zerkającą z tych kącików, w których jeszcze kilkanaście lat temu byłam pewna, że jej nie znajdę. Aromatem śniadań płynącym przez okna, budzącym skojarzenie ciepła i spokoju osadzonego w ludzkich domach.
Roztoczańskie poranki w małych, drewnianych domkach rosnących w otoczeniu lasów miały inny zapach. Ostry, ziemisty, wibrujący gdzieniegdzie wyciem wilka albo szybką ucieczką spłoszonego nagłym poruszeniem lisa. Tu tylko krok dzieli od natury, od lasu, który z jednej strony już się budzi, ale z drugiej jeszcze pozostaje ciemny i nieprzystępny. Taki, w którym można się zgubić na zawsze. Pszczoły dopiero budzą się do swoich pierwszych lotów i ledwie zdążają uciekać spod stóp, dlatego uważnie stawiam kroki, aby przypadkiem żadnej z nich nie nadepnąć. W roztoczańskie poranki uwielbiałam na cały głos recytować „Łąkę” Leśmiana, bo tylko ona oddawała w całości niezwykłość lasów poprzetykanych polami, lisimi norami, strumykami i bagniskami, które co rusz pojawiały się i znikały. Las dbał o to, aby zawsze być uważnym. Uczył tej sztuki nawet wtedy, kiedy ludziom jeszcze nie śniło się pisanie książek o tym, jak przeżywać, a nie tylko żyć.
A rok temu poznałam poranek w Gorcach. Ale cóż to był za poranek! Wypełniony dźwiękami dzwonków zawieszonych na szyjach owiec, leniwie wędrujących tą samą drogą co kilka dni. Taki poranek, w którym po wyjściu przez drzwi najpierw poczułam dojmujący chłód, aby po dwóch krokach zanurzyć się w ostrym słońcu, napastliwie ogrzewającym skórę, jakby chciało zawładnąć całym ciałem. Taki poranek, w który mogłam usiąść na brzegu tarasu i przyglądać się chmurom wynurzającym zza najbliższej góry. Poranek, w który pod dom przyszły nie tylko owce z bacą, z daleka kłaniającym się z lekkim uniesieniem kapelusza, ale i psy. Ogromne, spokojne w swojej pracy, akceptowały obecność człowieka, który chciał tu tylko być. Podchodziły, dotykały zimnymi nosami nagiej skóry na łydkach, merdały krótko ogonami i szły dalej, wypełniać swoją misję. Dzień się zaczynał, a ja chciałam, aby poranek trwał przez resztę życia.
Czasem mam wrażenie, że żyję tylko o poranku.
Ach, doskonały tekst. Ugodził mnie prosto w serce. Kocham poranki tak jak Ty, choć czasem bardzo trudno mi zerwać się o świcie. A jednak w ostatnich dniach robię to już któryś raz. Warto, by ukraść ten moment, gdy świat już żyje, a jakby jeszcze spał.
Twoje poranki opisałaś tak malowniczo, że czułam, jakbym przeżywała je z Tobą. A Leśmian… no cóż, gdyby nie jego twórczość, może nigdy nie zaczęłabym pisać. Siostro!