Modrzew stał na środku działki i śpiewał. W głowę łaskotały go małe pliszki, które uwiły sobie tam gniazda. Im bardziej trzepotały skrzydełkami, tym głośniej modrzew darł się, wyśpiewując w zupełnie innej gamie niż powinien „I will survive”. Potrząsał kusząco gałązkami, rozrzucając wokół igły i zrzucając pająki wprost na stojącą tuż obok huśtawkę. Zawodził już trzeci dzień, a przedłużone „ooooch” brzmiało w jego iglastych ustach jak okrzyk naćpanego, nastoletniego onanisty. Nikt już nie mógł tego wytrzymać. Nawet myszy, które mieszkały u podstawy pnia, wyniosły się do psiej budy i zawarły przymierze – one im wchodzą psom do uszu, żeby czułego słuchu nie uraziło darcie modrzewia, a w zamian dostają resztki z miski. Układ wydawał się dobry. Potem okazało się, że stanowił początek nowego rozdziału przymierza psio-mysiego.
Pod koniec trzeciego dnia na ścieżce nieopodal domu pojawiła się sylwetka mężczyzny, ni to starego, ni to specjalnie młodego. Miał przybrudzoną pyłem, ogorzałą od słońca twarz pokrytą wiecznym, trzydniowym zarostem. Zielone oczy świrdrowały spojrzeniem, a silne, żylaste przedramiona dzierżyły sekator. Według legend mężczyznę nazywano go Panem Sekatorem, Strażnikiem. Wędrował po całym świecie, wyszukując drące się drzewa i żywopłoty, które chciwie wyciągały gałązki po ludzkie podwieczorki spoczywające w piknikowych koszach. Jego zaczarowany sekator, długi i błyszczący, podobno potrafił zmieniać kształty. Dostawał się do każdych zakamarków. Nie wycinał jednak z drzew duszy, a jedynie ją lekko temperował.
Postać podeszła do modrzewia dokładnie w chwili, gdy ten przeszedł na wyższe tony. Jego zawodzenie wprawiało w wibracje okna w pobliskich domach. Pan Sekator stał i czekał. Gdy ton wydawany przez drzewo stał się nieznośny, nie wytrzymał. Zamierzył się i wtedy go w gałązkę tym sekatorem TRACH! i ciach. Modrzew wrzasnął niczym panna na wydaniu, otrząsnął się oburzony i zmienił repertuar. Tym razem zaczął się wić w ruchach, które miały być na pozór kuszące i seksowne, po czym niskim głosem zbliżonym do ochrypłego szeptu zaintonował „You’re dangerous, I’m loving it”. Gdyby mógł spojrzeć Panu Sekatorowi w oczy, ten najpewniej poczułby motylki w brzuchu. „Britney byłaby dumna”, pomyślał Strażnik drzew, i poczuł satysfakcję, gdy go wtedy tym sekatorem TRACH! po raz kolejny. Modrzew znieruchomiał.
Nagle jego gałązki zaczęły poruszać się w równym rytmie, a wraz z nimi falowała trawa rosnąca u stóp modrzewia. Tam, gdzie upadły ucięte gałązki, źdźbła poruszały się rytmicznie, a modrzew zaintonował „Let’s have a kiki!”. Tego już Panu Sekatorowi było za wiele. Znał różne drzewa, bardziej i mniej nietypowe. W niektórych mieszkały korniki, które powodowały stały niepokój duszy. Inne zdziczały i warczały na niego, gdy tylko zbliżał się z błyszczącym sprzętem do ich gałęzi. Nie widział jednak jeszcze drzewa ani krzewu, które śpiewały taki repertuar! Zafrapowany Strażnik drzew podrapał się końcówką sekatora po czole i zastanawiał się, co zrobić dalej. Został jeszcze jeden ruch. Gdzie go skierować?
Jako że długie rozmyślania nie przyniosły rezultatów, mężczyzna, niewiele myśląc, zamierzył się i go wtedy tym sekatorem TRACH! Magia, która wytrysnęła z drzewa, odrzuciła go na kilka metrów. Modrzew zasnuła mgła, a powietrze wypełnił swąd palonych gałęzi. Zza ściany jasnego dymu wyszła naga kobieta z rozciętym policzkiem. Wyciągnęła rękę do Strażnika i powiedziała melodyjnym głosem:
– A więc w końcu mnie znalazłeś!
Tak oto Strażnik, po całych wiekach, znalazł swoją miłość. Nawet nie wiedział, że jej szukał i potrzebował, dopóki jej nie poczuł.
Modrzew znieruchomiał na wieki. Nigdy więcej nie wydał dźwięku, nie poruszał gałązkami. Strażnikowi po raz pierwszy zdarzyło się ciąć nieco za bardzo i wyciąć z drzewa duszę. W ten sposób uwolnił spośród igieł modrzewia zaklętą w niego kobietę. Od tej pory wędrowali po świecie oboje. On leczył drzewa, a ona leczyła jego.
Pięknie piszesz o drzewach 🙂