Już na skraju ścieżki czuć było, że za gęstą buczyną czai się coś niewypowiedzianego. Wąską ścieżkę trudno było dostrzec, jeśli się jej szukało. Pokazywała się tylko tym, którym przeznaczone było nią przejść. Już po zrobieniu pierwszego kroku na miękką ściółkę czuć było słodki, lekko mdlący zapach gnijących liści, stojącej wody i przejrzałych malin. Ścieżka wiodła między gęstymi krzewami dzikich owoców. Długie, giętkie pędy wyposażone w kolce rwały ubrania na ciele każdego śmiałka albo straceńca. Wydawało się, że dopiero, gdy spróbowały ludzkiej krwi przez wydrapane dziury, cofały swoje zielone macki. Zupełnie jakby las mówił: „Głoduję, nakarm mnie!”
Nawet w najjaśniejsze dni na ścieżce panował półmrok podobny do tego, który otula świat w pełnię księżyca. Gdy kolczaste krzewy zdawały się cofać, ścieżkę stopniowo zarastały paprocie. Nawet najgrubsza cholewka butów nie chroniła przed kryjącą się w ich głębi wilgocią. Nienaturalną ciszę, która nigdy nie powinna panować w lesie, przerywał syk żmij i szelest ciał szybko pełzających po opadłym listowiu. Wewnątrz buczyny panowały tylko dwie pory roku: martwa i żywa. Obie tak samo groźne.
Według legendy to tutaj zaczynało się Topielisko. Przebiegłe torfowiska pojawiały się dokładnie tam, gdzie człowiek odważnie stawiał stopę, nie zauważywszy, że ścieżka nagle zmieniałą bieg. Choć było duszno od wilgoci, na skórze nie siadał nawet jeden komar. Zupełnie tak, jakby rośliny nie pozwalały na jakiekolwiek inne życie poza swoim. Temu, kto tu wchodził, niestraszne były dzikie zwierzęta czy zastawione na nie wnyki. Wilków tutaj nie było, a ludzie się nie zapuszczali. A jeśli zapuszczali, to tylko po to, aby już nie wrócić.
Nie bali się jednak Topieliska, torfowisk czy żmij, choć wszystko to mogłoby bez trudu zabrać ich życie. Wszyscy drżeli przed tym, co mieszkało w starym dębie. Wiele było opowieści o tym, jak to się stało, że w miejscu niegdyś poświęconym pojawiła się przeklęta, stojąca woda, a w tym samym czasie dąb pękł, odsłaniając przejście do leża potworów, demonów i wielu innych stworzeń, których akurat bał się opowiadający. Faktem jest jednak, że niegdyś w tym miejscu, wcale niedaleko drewnianego kościółka, ksiądz organizował każdy prażnik. Chodzą słuchy, że kiedyś podczas wieczornej przechadzki spotkał tutaj samego diabła, który chciał zgładzić kościół i całe sioło. A ksiądz w ich obronie obiecał oddać słoneczną polanę. Inni mówią, że czarny zbałamucił dziewczynę, która przyszła do niego po poradę. Dlaczego, tego nie wiadomo. Według jednych – bo chciał. Według innych – bo była wiedźmą, która czyhała na oddaną Bogu duszę. Ci trzeźwiej myślący uważali, że w drzewo uderzył piorun i stąd to pęknięcie.
Prawdopodobnie żadna z tych teorii nie była prawdziwa. Dorodny dąb nie nosił na sobie śladów żadnego żywiołu. Jego korzenie, niczym długie palce, wiły się w podłożu, gdzieniegdzie wychodziły ponad torfowisko, aby kiedy indziej wbijać się głęboko w jego dno. Mocny pień rozdzielony u podstawy na pół otaczał czarną, ziejącą dziurę, która wydawała się nie mieć dna. Podobno jak kto dłużej przypatrzył się w jej centrum, zaczynał widzieć nikłe światło. Po pniu wiły się ku górze bluszcze, sięgając pierwszych gałęzi. Te, niczym powykręcane palce staruchy, wydawały się zbliżać ku intruzowi, wykonując taki ruch, który można było dojrzeć jedynie kątem oka. Przy podłożu pnącza ustępowały połaci kwitnących na fioletowo przylaszczek przetykanych tojeścią i wilczomleczami. Całość sprawiała wrażenie, jakby żyła, a jednocześnie była martwa. Atmosfera tego miejsca wydawała się przytłaczać nawet najodważniejszych, takich jak Szebora.
Wiedźma wygramoliła się bowiem z krzaków, w których błądziła od dobrej godziny, i namiętnie otrzepywała spódnicę z rzepów i kłosów traw. Chciała skrócić sobie drogę do kościółka i zajść od strony plebani, żeby ludzie nie fantazjowali, co wiedząca może robić z księdzem. Gdy więc podniosła wzrok i zamiast drewnianej budowli zobaczyła przed sobą groźny dąb z zastanawiającą bramą wewnątrz, z jej ust mogło paść jedynie:
– O kurwa…
Z czarnej jamy dobiegło najpierw przeciągłe warczenie, a potem oburzony głos:
– No, no, tylko nie po imieniu…
Magiczny klimat, jestem pod wrażeniem detali, dzięki którym weszłam w ten zaczarowany świat. A do tego poznałam nowe słowo – nie wiedziałam wcześniej czym jest prażnik. 🙂
OMG! Po pierwsze, TEN KLIMAT <3 niesamowity, wciągający, rzucający urok od pierwszego słowa. A po drugie – KOŃCÓWKA – totalnie potrzebuję dowiedzieć się, co było dalej 😀
Kosmicznie to napisałaś!
MAGIA!!!! Miałam ciarki, jak czytałam. Tak jak napisała Sylwia, tekst tak wciągający i porywający od pierwszych słów!
Szebora ❤️
Paulina, proszę więcej! Co za końcówka, jak w najlepszym serialu, który oglądasz przez pół nocy, bo nie możesz się oderwać.