Nie adoptuj psa

Co by było gdybym 4 lata temu nie adoptowała Chili? 

Po zakończeniu pracy chodziłabym ze znajomymi na pizzę i piwo, zamiast pędzić do domu na złamanie karku. Siedziałabym z nimi, poza czasem, relaksując się i nie myśląc o niczym innym. Po powrocie do domu poszłabym prosto do łóżka i zawinęła się w ciepłą kołdrę, zamiast snuć się zaspana po ciemku między blokami wdeptując w wyrastające z trawy psie kupy. Przespałabym nieprzerwanie każdą noc. Bez alarmów na nocne wędrówki, kiedy Chili zdecyduje się pożreć coś, co do pożarcia absolutnie się nie nadaje. Nie dostawałabym anonimów od sąsiadów straszących mnie strażą miejską, bo mój pies ma lęk separacyjny i wyje. Na spacerach nie rozglądałabym się czujnie i nerwowo wypatrując nadjeżdżającego roweru albo zbliżającego się biegacza, którego Chili chciałaby pogonić. Jeździłabym, tak jak kiedyś, na wakacje do wielkich, europejskich miast i  włóczyłabym się po muzeach, galeriach i knajpach. Byłabym wolna. Robiłabym to, co bym chciała i kiedy bym chciała. 

Ale 4 lata temu ja i Piotrek adoptowaliśmy Chili.

Niewielką, czarną puchatą kulkę futra, z klapniętymi uszami i zawiniętym jak rogal ogonem. Wyglądała bardzo niepozornie. Trochę jak lisek, trochę jak mały owczarek niemiecki. Znalazłam ją na jednej z grup adopcyjnych w internecie. Obejrzałam film na którym ona i jej rodzeństwo były odławiane z lisiej nory w jakiejś bezimiennej wiosce w której mieszkały przez 3 zimowe miesiące. Żywiły się zdechłą krową, grzały swoimi ciałkami i jakoś przetrwały. 

Kiedy zdecydowaliśmy się na powiększenie rodziny o cztery łapy i futro miałam w głowie konkretny plan na nasze wspólne ludzko-piesełowe życie. Zaopatrzyłam się w sterty książek na temat psiej natury i wychowania. Czytałam blogi, oglądałam filmy, rozmawiałam ze znajomymi behawiorystami. Oczami wyobraźni widziałam mojego super-idealnego psa, którego nauczę wszystkiego. Hipsterski pierwiastek mojej duszy snuł marzenia o wspólnych wypadach do trójmiejskich knajp, zwiedzaniu ze smyczą w dłoni wszystkich tych fantastycznych stolic, zabieraniu pieseła do pracy i na delegację. Jarałam się na maksa. Mój perfekcyjny plan nie przewidywał, że to może się nie udać.

Jak tylko Chilka przekroczyła próg naszego mieszkania i wturlała się do naszego życia, dowiedzieliśmy się, że ma lęk separacyjny. Sama w domu zaczyna wyć. Wierz mi – jestem odprona na dźwięki, ale to był jakiś inny wymiar. Czułam, że mój mózg rozpada się na kawałki. To nie było zwykłe zawodzenie. Jej małe gardełko wydawało z siebie tak przeraźliwe, przeciągłe i pełne strachu zawodzenie, że chciało mi się płakać. Płakać z żalu nad nią i nad tym co dalej zrobimy. Miałam poczucie, że ściany naszego bloku trzęsą się i odbija się od nich echo jej żalu. 

Lęk separacyjny okazał się tylko jednym z problemów. Chili była przerażona wszystkim. A że ma waleczne serce i jest małą wojowniczką to na lęk reagowała agresją. Biegające i krzyczące dzieci, postawni faceci, gwałtowne ruchy. Nagłe dźwięki, pędzące rowery i hulajnogi. Wszystko to powodowało strach, atak i ujadanie. Chili była też wieśniaczką od pokoleń. Jej przodkowie biegali po wioskach i bronili domostw, dlatego stróżowanie było jej naturalnym instynktem. Kiedy siadaliśmy w knajpie albo na plaży, zaraz wyznaczała obszar obozowiska swojego stada. Bez ostrzeżenia wyskakiwała na obcych, którzy za bardzo się do nas zbliżali. Po jakimś czasie zaczęli ją  wkurzać ludzie, którzy poruszali się za szybko, za wolno, zbyt niestandardowo, chodzili o kulach, z plecakami albo mieli inne gabaryty niż przewidywała jej norma. 

Nasze życie kręciło się już tylko wokół psa. Nadal w dużej mierze się kręci. Każdego dnia staramy się pomóc jej odnaleźć się jakoś w tym strasznym dla niej świecie, którego wcale nie wybrała. Poradziła sobie z wieloma rzeczami, ale w głębi swojej psiej duszy na zawsze pozostanie stróżującą wieśniaczką, która utkwiła w mieście. Taką Perełką, którą wiele z nas pamięta z wakacji spędzanych za dzieciaka u rodziny na wsi, która pędziła za naszym rowerem na swoich krótkich nóżkach. 

Co by było gdybyśmy 4 lata temu nie adoptowali Chili? 

Pewnie nie zyskałabym największej miłości mojego życia. Puchatej, czarnej kulki, która jak tylko otwieram rano oczy, dygocze cała ze szczęścia. Cieszy się od czubka nosa po wierzchołek swojego zawiniętego ogona. Podbiega z impetem do łóżka i daje mi nosem mokrego buziaka. Kiedy wracam do domu z pracy i otwieram drzwi, pierwsze co widzę to czysta radość i miłość. Trzęsie się całej jej drobne ciałko. Mamy swoje rytuały i zabawy. Nasze długie spacery bez celu, kiedy Chili ma pełną wolność i może pędzić po łące i wąchać cały świat, a ja mam swoją porcję ruchu, ciszy i odcięcia od telefonu. Całkowitego relaksu i skupienia. Uwielbiam się do niej przytulać, wkładać nos w jej futro i powoli wdychać jej zapach. Kłaść się pod kocem w oczekiwaniu, kiedy wturla się obok, żeby ogrzać mnie swoim ciepłem. Mamy cudowną relację i więź. I wiem, że ona też to czuje. Widzę to w jej błyszczących, czarnych oczach, kiedy przybiega i wpatruje się we mnie. Rozumie i reaguje na moje gesty, słowa, nastroje. I nie są to tylko wyuczone komendy. To mądry, wrażliwy, czujący mały organizm i nie potrzebuję żadnego podręcznika, żeby być o tym przekonana. 

Od 4 lat, dzięki Chili, codziennie uczę się czegoś nowego. Nauczyłam się jak odpuszczać i z większym luzem podchodzić do tego, co przynosi mi los. Całkowicie zmieniliśmy swój styl życia i skupiliśmy na tym, co dla nas naprawdę ważne. Wakacje spędzamy razem, ale raczej w naturze z pizzą na wynos zjedzoną gdzieś na kocu z dala od ludzi i hałasu. I wiesz co? Odkryłam, że to jest super. Że wcale nie mam już ochoty na urlop w upalnej Sewilli albo Rzymie i maraton przez muzea. Cudownie czuję się wędrując w luźnym dresie po Beskidach, poza sezonem, ze smyczą w dłoni i saszetką smaczków przypiętą do spodni. Czasem nawet udaje nam się zjeść frytki w pustym, górskim schronisku. Przez te cztery lata odkryłam wiele magicznych miejsc, które dają mi prawdziwy oddech i odpoczynek od codziennego natłoku dźwięków, informacji, tłumów. 

Chili dała mi lekcję ogromnej cierpliwości. Godzenia się z tym, że czasem nie jest tak jak sobie zaplanuję i że nie na wszystko mam wpływ. Mam teraz większy luz z życiem i nie muszę wszystkiego kontrolować. Nauczyła mnie polegania na swoimi instynkcie i ufania sobie, a nie tylko fachowej wiedzy z książek i radom specjalistów. Tego, żeby ignorować durne komentarze innych i nie przejmować się ludźmi i ich opiniami. To mistrzyni mindfulness. Codziennie uczy mnie, żeby całą sobą być tu i teraz. Kiedy śpi, to śpi i jest w pełnym relaksie. Kiedy biega po łące jest całkowicie skupiona na zabawie i węszeniu.

Jest asertywna, mocno pokazuje gdzie są jej granice i potrafi zadbać o swoje potrzeby. To dla mnie najtrudniejsza lekcja. Nie próbuj wybudzić jej, bo akurat masz ochotę pogłaskać pieska. Przeciągłym wrrrrrrrrr da Ci znać, że to nie jest ok. Bo tak na logikę – kto z nas chciałaby być nagle obudzony, w środku snu, bo ktoś ma ochotę Cię przytulić? Też bym warczała.

Od zawsze mam w sobie dużo empatii dla zwierząt, ale Chili pokazała mi zupełnie nowe obszary zwierzęcej natury. Nauczyła jeszcze większej wrażliwości i uważności na wszystko co żyje. Nieważne czy to pies, człowiek, krowa czy papuga. Wszyscy funkcjonujemy podobnie. Jako odrębne, żywe istoty, które mają cały wachlarz emocji i potrzeb. Czasem się cieszymy, jesteśmy w dobrym nastroju albo bywamy znudzeni. Mamy swoje lęki i fobie, bywamy przerażeni, smutni, zazdrośni. Jesteśmy wściekli i nie mam na coś ochoty. Tylko inaczej to okazujemy. Wystarczy przystanąć na chwilę, uważnie się przyjrzeć i chcieć to zobaczyć. A potem zaakceptować i uszanować. 

Tego wszystkiego nie nauczyłabym się, gdybym 4 lata temu nie adoptowała tej małej kulki futra. 

Autor: Sonia Z.

Kiedy mogę szwendam się po lasach i plażach. Gapię się na drzewa, zanurzam stopy w piasku, wciągam zapach psiego futra. Nie jem zwierząt, wierzę w wolność i szacunek, jaram się prostym życiem. Czytam, rozkminiam, myślę, analizuję, obserwuję. A potem zlepiam to wszystko razem, odbijam na papierze i czuję wielką ulgę.

5 przemyśleń nt. „Nie adoptuj psa”

  1. Ostatnio na jakimś psim webinarze usłyszałam: „Dostajemy takiego psa jakiego właśnie potrzebujemy”. Niby oczywiste, ale z drugiej strony gdy tak się nad tym zatrzymałam to wreszcie zrozumiałam, że za każdym razem gdy się wściekam na mojego czworonoga to świadczy o mnie. To znaczy o tym z czym ja nie do końca sobie radzę, albo co we mnie potrzebuje dostrzeżenia. Twoja Chili jest dokładnie takim psem jakiego potrzebowałaś! Podziwiam za wytrwałość i szukanie rozwiązań 😉

  2. To jest tekst napisany miłością – uwielbiam!
    „Mój perfekcyjny plan nie przewidywał, że to może się nie udać.” Taaa, kto nie miał wyobrażeń o perfekcyjnym życiu z perfekcyjnym psem, zanim zderzył się z rzeczywistością, niech pierwszy rzuci kamieniem ; )

  3. Soniuuuuu…. <3 Ten tekst jest prawdziwy, szczery i niesamowity. Uważam, że najcenniejsze lekcje w życiu dostajemy właśnie od zwierząt, a one przychodzą do nas takie, jakie mają przyjść. Cieszę się, że Wy i Wasza czarna kulka znaleźliście się na tym świecie!

Dodaj komentarz