Od zawsze fascynowały mnie opuszczone domy. Mówi się, że dom bez człowieka umiera, a ja myślę, że jest w tym zdaniu dużo prawdy. Kiedy w domu nikt już nie usypia i się nie budzi, milkną ostatnie odgłosy kroków na posadzce i nikt już – choćby i w biegu – nie zerka przez szyby na Świat, dom powoli odstaje się Domem. Na powrót zostaje sumą swoich części składowych – cegłą, murem, drewnianą belką. Coś, co trzymało dom w pionie – życie – znika, i dom zapada się do środka. Drewno próchnieje, zimno wdziera się do środka przez szczerbate szyby. W murze, który miał chronić przed światem zewnętrznym zieją dziury. I nie ma co się dziwić, przecież nie ma już kogo chronić. Dom w procesie umierania nie znika jednak z dnia na dzień. Rozkłada się powoli. Wtedy, kiedy nikt nie patrzy. Niezauważony osuwa się powoli w niebyt.
W Finnmarku stoją dziesiątki opuszczonych domów. Takich, które wciąż jeszcze próbują symulować życie. Jakby wciąż łudziły się, że ktoś do nich wróci, przeprowadzi resuscytację, pomoże im zmartwychwstać. Stawałam na palcach i zaglądałam do środka przez brudne szyby. Pożółkłe książki na parapetach, niemodne lampki nocne i pozdzierana farba. I chociaż czułam się jak intruz, nie mogłam oderwać wzroku. Ulicę dalej jeden z domów – niegdyś błękitny – poddał się. Drewniany szkielet zapadł się, wnętrzności wysypały się na mokrą ziemię. A więc tak wygląda umieranie.
Nazwę „Dom na wyspie Hula Gula” nadały mu miejscowe dzieciaki. Te same dzieciaki w dniu dzisiejszym powoli dobijają osiemdziesiątki. Ten dom umarł na długo przed moimi narodzinami. Ze środka pamiętam wyłącznie fragment odrapanej tapety i resztki drewnianej podłogi. Już wtedy nie walczył. Kiedy przychodziły roztopy, Odra zalewała go aż do poziomu ślepych okien. Samotny budynek na wyspie sam stawał się wyspą, ledwie widoczną z drugiego brzegu rzeki. Topielcem dryfującym pomiędzy drzewami wyrastającymi nad powierzchnię brunatnej wody.
Na Senji nie mieliśmy dachu nad głową. Cienka tkanina namiotu dzieliła nas od chłodnego, sierpniowego nieba. Zastanawiałam się wtedy, czy da się tak żyć. Czy ja mogłabym tak żyć. “Czemu wpuszczasz zimno?” – spytał mnie Konrad na wpół jeszcze śniąc, zawinięty w bordowy śpiwór po sam czubek głowy. Odpowiedziałam mu, wychylając nos przez szparę na chłodne, północne powietrze, żeby się cieszył tym wiatrem, bo w domu takiego nie ma. A potem zaczęłam zastanawiać się – w jakim znów domu? O jakim miejscu mówię?
O tym poddaszu, z którego tak długo próbowałam się wyrwać? Stary dom, w którym życie wciąż tętni, a mimo wszystko mam uczucie, że powinien był umrzeć setki razy, bo we mnie tyle razy już umarł, i ja w nim tyle razy umarłam. Ostatnio stwierdziłam, że czuję się tam jak pożar na wysypisku śmieci. Wszystko przypomina mi o rzeczach, którymi byłam, ale którymi już nie jestem. Albo nie chcę być. Ale akurat ten dom trzyma się dobrze. Szczelnie mnie chroni przed Światem. Nie chroni mnie niestety przede mną.
Jadąc do nowego mieszkania mijam dom, który mógłby umrzeć lada chwila. W oknach, w których brakuje szyb, wiszą poszarzałe szmaty. Mur znika cegła po cegle. Niewielki ogród rozrasta się coraz wyżej i wyżej, pochłaniając wybrakowane ściany. Wciąż komuś jest jednak potrzebny. Groteskowo rozpięty na poszarpanych zwłokach billboard informuje, że za 17 kilometrów jest Castorama. Na rozpadającym się ogrodzeniu banery. Kolejno – skup aut za gotówkę, depilacja laserowa, schody i balustrady, pranie dywanów, wywóz gruzu i pożyczki nawet od stu złotych. Dopóki ludzie patrzą, nie skona na amen. Domy odchodzą w ciszy – żeby umrzeć, musi stać się niedostrzegalny.
Może domu potrzeba człowiekowi do trwania tak, jak domowi człowieka, żeby nie zapaść się do środka?
Wczoraj nie mogłam usnąć. W nocy po nowym mieszkaniu sączy się miarowy i równy stukot kół pociągu poprzecinany co rusz odgłosami syreny, a ja nie mogę się do tego przyzwyczaić. Może to kwestia czasu, w końcu to dopiero druga noc. “I co?” – pytam siebie – “Jesteś w domu?”. Długo się waham zanim w końcu odpowiem. Bo przecież wlokłam tu te wszystkie świece, których szkoda mi było palić na poddaszu. Pod żarówką nad schodami wisi Leśne Licho, na biurku stoi sroka. Przymknęłam oko na widok z okna i kiczowaty neon “BOSKO” nad łóżkiem w sypialni. Czy to wystarczy, żeby być w domu?
A może nigdy nie jest do końca w domu. Albo gnam sto na godzinę, albo stoję w miejscu czując się nie u siebie. Może Dom nosi się w środku. Może w moim środku zwyczajnie brakuje miejsca na Dom.
Czy jest we mnie dom, który umiera?