Wchodzę do kuchni i widzę nóż, wbity w środek okazałego, do połowy obranego ziemniaka. Dookoła walają się obierki, na blacie stołu rozrzucone są surowe frytki, na środku stoi plastikowa misa z wodą, a połowa kuchennego ekwipunku wala na ziemi, jakby w tę kuchnię co najmniej pierdolnął meteoryt.
Jasna cholera, znowu nie posprzątała.
Nie mogę wiele oczekiwać po dziewczynie, która nosi imię Ginewra, w wiadomościach na Messengerze podpisuje się jego francuską wersją, a fryzurę na pudla łączy z jego wielkopańskim charakterem. Ale po tym, jak włosów Ginewry na podłodze jest więcej niż zwykłego kurzu, po tym, jak na etapie wtorku kończą się nam wszelkie naczynia, bo Ginewra nie uznaje konceptu zmywania, po tym wreszcie, jak co i raz znikają mi z szafy czyste, ledwo wyprane majtki, to nóż wbity w ziemniaka nie jest zwykłym nożem.
To topór wojenny za 2,99 z osiedlowego supersamu.
Łapię za drewnianą rączkę wściekła już zupełnie, ale ziemniak okazuje się twardym graczem.
– Oddawaj ten nóż, ziemny chujku – mruczę do pyry zażenowana, choć i tak to lepszy kompan niż Ginewra. Ciągnę raz i drugi, ale ziemniak ani drgnie. Czy ta idiotka zalała blat klejem do tipsów?, nachodzi mnie złowrogie podejrzenie, które nie jest wcale głupie, bo ostatnio odklejałam Ginewrze rzęsy od dolnej powieki po tym, jak przez omyłkę sięgnęła po klej do drewna. Chociaż skojarzenie prawidłowe, byle brzoza ma więcej rozumu w sobie niż ten rozpieszczony łeb.
Chwytam nóż w rozmachem w obie ręce.
A blask, który oślepia mnie zdecydowanie nie jest blaskiem naszej czystej kuchni.
Odskakuję od blatu, ale zamiast poślizgnąć się na obierce, wpadam w coś miękkiego. Tylko tu nasrać na środku, zawsze mówiła moja mama, a mnie cień strachu łapie za gardło, bo Ginewra nie uznaje żadnych ograniczeń. Blask gaśnie, ja lecę w dół z ciemnością przed oczami, z gorzką gulą w gardle, a gdy świat dookoła mnie wraca na swoje tory, chłód strzela we mnie tysiącami igieł i nagle czuję się tak, jakbym cała zamarzła.
To nie jest moja kuchnia.
To nie jest pierdolnik w mojej kuchni.
A nóż za 2,99 z osiedlowego supersamu…
– JEST EXCALIBUR! – drze się dziki głos i nagle nad sobą widzę krocze przeskakującego mężczyzny. Świat nad moimi oczami układa się w jasne plamy nieba i ciemne plamy drzew, zrywam się przerażona, zdjęta trwogą aż do szpiku kości, a tam, gdzie pada moje spojrzenie, wszystko nagle zamienia się w kamień.
Wszystko, a przynajmniej czterej mężczyźni.
– Lancelot, spieprzyłeś to – mówi ostrożnie jeden, wysoki, rudy i w ciemnej, długiej szacie.
– Nie ja tu szkoliłem się z Merlinem – odcina się dziarsko blondwłosy przystojniak w zbroi, która idealnie podkreśla zarys jego mięśni – Choć jak patrzę na Twoje talenty, to myślę, że co najwyżej trenowaliście opróżnianie butelki na czas mocą własnego żołądka.
– Znowu zaczynacie? Daj mu spokój, Gawain – włącza się czwarty, niski i smagły, nadrabiający braki wzrostu pióropuszem na hełmie, który pełni pewnie takie same funkcje dla jego męskości jak najnowsze Porsche dla mojego sąsiada.
– Ty się zamknij, Tristan, bo to poważne sprawy, a nie śpiewanie pieśni dla panienek – kwituje ponuro ostatni, długowłosy szatyn i ich spojrzenia znów celują we mnie.
Nie jest dobrze.
Dookoła mam las.
Czterech dziwnych kolesi.
A pieprzony nóż za 2,99 z supersama nagle stał się okazałym…
– MIECZEM! – drze się nagle rudy – MIECZEM GO, BO LECI!
Słyszę, że coś za nami bucha jak powietrze z ogniska, w które ktoś dorzucił pół lasu. Ryk rozlega się nagle taki, że wdziera mi się do samego żołądka, przewierca mnie na wskroś i trzęsie każdą komórką. Odwracam się, choć nie chcę, bo wiem, co mnie tam czeka – mimo tego, że chwilę temu byłam jeszcze w pieprzonej, postprlowskiej kuchni.
Och, wróćmy.
Jednak o tym, co za mną, nie miałam zielonego pojęcia.
Stwór za mną jest przeogromny, większy niż trzy drzewa. Łeb ma ptasi, krucze dziobisko, gadzią skórę i nietoperzowe skrzydła. Każde włókno mięśni rysuje się pod kostropatą powłoką, a gdy rozwiera dziób, jego pysk na chwilę zamienia się w bramy piekła. Ja nie znam chłopaków, a oni nie znają mnie, ale w tej chwili taktyka jest jedna.
– Drużyyyyna, spierdalamy!
Rzucamy się w las jak młode zające, pędzimy przez krzaki, mijamy rachityczne drzewa. W mojej głowie myśli pędzą jeszcze bardziej, ja nic nie wiem, nic nie rozumiem, ale ten wyższy niż drzewa już gna za nami, już ziemia się trzęsie od jego kroków, już czuję te kroki w swoim własnym przełyku, a chłopaki przede mną drą się jak opętani. A ja już nie dam rady krzyczeć, ja rzygam prawie własnymi płucami, w boku mnie kłuje, nogi odmawiają współpracy, bo ostatni sport w moim życiu to ten, co go oglądam na Netflixie.
Nie dziwię się wcale, gdy nagle korzeń okazuje się godniejszym przeciwnikiem.
Lecę mordą prosto w zgniłe liście, chcę się zerwać, ale nade mną słyszę znajome buchanie.
Znów się odwracam, choć teraz mam już jakiekolwiek pojęcie.
Stwór gapi się na mnie z wysokości trzeciego drzewa. W jaszczurczych oczach widzę instynkt drapieżnika. W nosie kręci mi się od siarki, płuca ledwo dyszą, ale gdy rozcapierzone łapsko sięga do miecza, do tego pieprzonego zdrajcy za 2,99 z supersamu, znajduję siły na ostatni wrzask.
I nagle strzela krzyk za mną, to czwórka mężczyzn rzuca mi się na odsiecz, ja łapię za miecz, podrywam się ostatnim wysiłkiem, obejmuję rękojeść drugą ręką i mierzę tam, gdzie bydlę powinno mieć ścięgno Achillesa.
A wtedy…
***
– Och, obudziłaś się – słyszę nad sobą głos Ginewry. Zrywam się na równe nogi, ale wokoło znowu mam upierdoloną kuchnię. W głowie bije milion myśli: Ginewra, co to było. Ginewra, mogłam umrzeć. Ginewra, byłam w lesie z czterema rycerzami…
I nagle zimny głos rozsądku gasi moje podekscytowanie.
– Ogarnij się w końcu, Ginewra – mówię tylko oszczędnie, cedząc nerwowo każde słowo – Zginąć można w tej kuchni.
Spod loków pudla błyska nieszczery uśmiech i Ginewra wycofuje się do swojego pokoju. atrzę na nóż w mojej ręce, który znów dopasował się do rozmiarów ziemniaka i wtedy dopiero dostrzegam literki, na chuj wie po co wyrzeźbione przy rączce.
E.
Jak Excalibur.
Głos Ginerwy ledwo do mnie dociera zza ściany.
– Zachowujesz się jak pradawna królowa, Arti.