– Dziadku dziadku! – krzyczała Jadzia, a jej kucyki podskakiwały niczym króliki po kofeinie.
– Opowiedz nam jeszcze raz! – poprosił Bartuś przytulając się słodko do drewnianej protezy nogi.
Starszy pan odchrząknął, przełknął ślinę i poprawił gibis*. Umościł się wśród poduszek na bujanym fotelu, na jednym kolanie posadził wnuczkę, na drugim wnuczka i zaczął się kołysać.
– Było cieple lato, choć czasem padało – zaintonował zachrypniętym głosem – dużo wina się piło i mało się spało. Tak zaczęła się wakacyjna przygoda, byłem jeszcze młody i ona była młoda.
– Dziadku dalej o Mokoszy! – przerwała blondyneczka.
-Ach tak, tak już już – zreflektował się po chwili. – Tam gdzie tełaz jest autostłada A4, o tam koło tej hałdy, był staw. I my tam z chłopakami chodziliśmy po szkole. Bo chociaż z Kuncendołfu do domu z buta było około pół godziny, to my ten czas mogliśmy magicznie wydłużyć do kilku godzin. I wszyscy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Nikt nie musiał się małtwić, ani nasz szukać.
Pewnego dnia, czekałem na moich kamłatów, kiedy nagle gdzieś zza krzaków usłyszałem krzyk dziewczyny. Nie bałem się, miałem przecież całe cztełnaście lat! Szybko podbiegłem do habaziów** – a tam stały szewc Moczymołda napastował jakąś dziołchę! Niewiele myśląc podniosłem zbutwiałe wiosło i wyjąc niczym nieboskie stworzenie zdzieliłem go w plecy.
– Dziadku, skąd na Makoszowach wzięło się wiosło? – rezolutnie spytał Bartek.
– Słuchaj pędłaku! – odparował. – Załaz się dowiesz. Na moje szczęście tłochę nastłaszyłem dłania, nie codziennie dostajesz przecież kawałkiem dłewna znienacka. Zełwał się na łówne nogi i pognał w stłonę fały. Miałem kilka sekund, żeby obadać dziewczynę. Jej ciemnozielone włosy posklejane były niczym stłąki fasoli. Pachniała stęchlizną, piwnicą i błotem. W jej oczach odbijało się niebo. Popatrzyła na mnie, jakby już kiedyś mnie widziała. Wzięła mnie za łękę i bez słowa popłowadziła w szuwały.
– No ale kiedy Mokosz?! – niecierpliwiła się Jadwidzia.
– No właśnie tełaz! Wśłód tatałaku znajdowała się łódź! Najwspanialsza łajba, jaką kiedykolwiek widziałem! Na jej lewej bułcie było wyłyte słowo Mokosz. Na mostku czekał na mnie kapitan. Z jego przemoczonego welułowego sułdutu i cylindła co łusz kapało, a kłople wody łozbłyzgiwały się po pokładzie. Półdługie zielonoszałe włosy kleiły się do jego łamion. Dziewczyna pomachała mu ładośnie.
– To twój ojciec? – spytałem?
– Ano – odpowiedziała po czesku. Bo wszyscy utopce mówili po czesku. – dopowiedział dziadek.
– Utopce? – wtrącił wnuczek.
– Łołany czego was się w tej szkole uczy? Kto chodzi w welurze, ma zielone włosy, cały śmiełdzi stęchlizną i kapie mu z mankietów? Utopiec! Każdy to wie. Odkąd moja oma dała mu chyłtum-pyłtum, żeby się wykludził*** szanują całą naszą łodzinę a i my nigdy się ich nie baliśmy.
Stały zapłosił mnie na łajbę, postawił za stełem i pokazał jak się zatapiać i wyławiać.
– Zatapiać? Jak zatapiać? – niedowierzała Jadzia.
– Ano tak to – odparował. – przeskakiwaliśmy od jednego jezioła pokopalnianego, do długiego, od jednej dziuły w ziemi, do długiej. Kapitan nauczył mnie, jak pojawiać się w zalanych szybach, jak dłyfować wśłód węgla i skał. Od tełaz nie myślałem o kolegach, o szkole, ani o stałce.**** Najważniejsza dla mnie była Mokosz, moja bogini i dom. Jej dłedniane sełce biło tylko dla mnie. Ja byłem jej panem, stełem i okłętem! Czy jakoś tak! Mokosz kołysała mnie do snu i uspokajała, gdy chybotało mnie życie. Dzięki niej miałem zawsze głunt pod nogami. Ona nauczyła mnie przechytrzać Beboki i gdzie szukać ich składzionego skałbu. Stałem się Piłatem z Tego Szybu! O tu gdzieś jeszcze mam kapelusz! A tu opaskę na oko!
Opowiem wam hunfoty jak stoczyłem niełówną walkę z potwołem z ciemności. Na poziomie 360 na Guido – tam stłaciłem zęby, oko i nogę. Do dziś wspominają mnie i moje podboje na głubie.***** To ja znalazłem kufeł pełen czałnego złota! Wszystko dzięki niej – Mokoszy!
-Dziadek Pirat! Dziadek Pirat! – rodzeństwo podskakiwało.
Starzec wypiął pierś i uśmiechnął się do wspomnień.
Ich zabawę przerwało wejście ojca dzieci. Alojzy popatrzył na starszego pana z politowaniem.
– Tato, tato – pokręcił głową – znowu opowiadasz jak chowałeś się w kopalni przez rok, bo nie chciałeś pójść do wojska? Czy zmierzyłeś sobie cukier? Chcesz stracić drugą stopę?
* on nosił gibis, nie sztuczną szczękę
** różna bujnie rosnąca niezdefiniowana roślinność
*** ale o tym będzie osobna historia
**** starka – babcia
***** gruba – kopalnia
super historia, rozbawiła mnie totalnie 😀 <3
Ahahah, toż to złoto jest! <3 Wspaniałe, chcę więcej!
Ach, Alojzy, tak bezczelnie sprowadzać piłata z tego szybu na ziemię. Super historia, chcę więcej. 🙂
To jest rewelacyjne. Niesamowity ślaski storytelling, bardzo bliski memu sercu. Mam nadzieję, że masz w zanadrzu więcej takich historii!
jerona czekałach żem na twój komentarz!
Jo czekom na kolejne Twoje bojki!