Nareszcie w domu

Brama Demonów otworzyła się punktualnie, o trzeciej trzydzieści dwie. Owalny kształt portalu odcinał się płonącą linią od pogrążonego w mroku miasta. Czerwona poświata oświetliła łuszczące się elewacje kamienic przy ulicy Kasztanowej, rząd betonowych słupów latarni i dziurawy chodnik (i ani jednego kasztanowca!). Portal otworzył się na równo sześćdziesiąt sekund. Kiedy wielka postać o groteskowych kształtach przekroczyła próg Bramy Demonów, ta zamknęła się natychmiast z cichym syknięciem, zupełnie jakby ktoś wrzucił zapałkę do wiadra z wodą. Na Kasztanowej znów było zupełnie ciemno – nie licząc pojedynczej latarni, która mrugała jednostajnie gdzieś po drugiej stronie ulicy. 

Potwór westchnął ciężko, a bolesne wspomnienia przeszyły jego plugawe cielsko jak tysiąc ostrych włóczni. Przez chwilę się wahał. Powroty najtrudniejsze są wtedy, kiedy nie do końca wiadomo, do czego się wraca. Gdyby tylko mógł sterczeć tam do rana, to pewnie by sterczał. W zawieszeniu, gdzieś pomiędzy światem, w którym wszystko było nie tak, a światem, w którym nagle umarło wszystko, co miało dla niego sens. Ale świt był coraz bliżej, i jak się już powiedziało A, to wypada powiedzieć B. 

Wielkie cielsko ruszyło powoli przez Kasztanową w kierunku odrapanej kamienicy gęsto pokrytej graffiti. Nad drzwiami wiatr szturchał szyld z napisem zupełnie już nieczytelnym. I może tylko Argatai pamiętał, co niegdyś kryło się pod warstwą brudu i rdzy. “Siedem srok”. 

Stwór poczłapał brzydką klatką schodową, następnie pchnął mocno drzwi i zgiął w pół swoje potężne cielsko tak, żeby nie zahaczyć garbem o framugę. Po pustym przedpokoju rozeszła się intensywna woń strachu niewinnych, krwi i mokrego futra. Demon poruszył długimi pazurami chudych odnóży, czując pod nimi ciepło starych, drewnianych desek. Obawa gdzieś się rozpłynęła. Przymknął pomarańczowe ślepia i mruknął głosem, który brzmiał jak echo w ciemnej pieczarze:

“Nareszcie w domu.”

Wciąż zgięty w pół – sufity w kamienicach były w porównaniu z nim dość niskie – poczłapał w kierunku ukochanej kuchni. Sierść na karku zostawiała brunatną, mokrą smugę na śnieżnobiałym suficie – ewidentnie świeżo odmalowanym. Znaczy się, ktoś tu był i zadbał o lokum pod jego nieobecność.
Stwór ściągnął z wieszaka złoty czajniczek i postawił na kuchence gazowej. Chwycił pokrętło palnika między dwa z czterech sinobladych pazurów i przekręcił. Pod czajniczkiem zapłonął ogień. Argatai stał blisko, futro na jego piersi powoli schło.

“Nareszcie w domu.”

Z zamyślenia wyrwał go gwizd gotującej się wody. Przestraszył się i potrącił grubym karkiem wiszącą szafkę, robiąc jeszcze większy raban. Kubki na metalowych haczykach zadzwoniły jeden o drugi. Argatai stał przez chwilę bez ruchu – nie chciał budzić sąsiadów, w końcu ledwie wybiła trzecia trzydzieści trzy.
Ostrożnie manewrując powykręcanymi paluchami, nalał wody z czajniczka do błękitnej filiżanki z wesołym perskim kotkiem. Nie uronił ani kropelki. Po kuchni rozlał się zapach różanej herbaty. Demon podniósł filiżankę i przyjemne ciepło otuliło jego szpony. Skierował się – po ciemku, doskonale przecież znał rozkład – do salonu i rozsiadł się w fotelu, całkiem wygodnym jak na standardy czterometrowego monstrum. Pogłaskał materiał długim pazurzyskiem. Ciemnozielony welur wytarł się trochę, odkąd stwór ostatnio był w domu, ale wszystkie wysiedziane wgłębienia, które zrobił w nim dawno temu swoim kościstym cielskiem były na swoim miejscu. 

Kiedy wszystkie sztywne włosy na jego cielsku uleżały się, Argatai wciągnął przez nozdrza zapach domu. Zapach zagaszonego przed kilkoma godzinami ognia w kominku. Świeczek zapachowych – najbardziej lubił te pachnące bawełną. I tej trzeciej, trudnej do uchwycenia woni bycia u siebie. Przysunął filiżankę do długiego, prostego dzioba. Gorąca herbata popłynęła wzdłuż jak przez rynienkę, parząc go delikatnie w czarny język.

“Nareszcie w domu.”

I wtedy, kiedy delektował się aromatem dzikiej róży, wielkie oczy dojrzały coś przez szeroko otwarte drzwi sypialni. Jego nowa lokatorka spała na wąskim łóżku w głupkowatej pozycji. Jasne włosy przykleiły się do śliny spływającej po piegowatym policzku. Dziewczyna spała, zupełnie nieświadoma obecności demona w swoim domu. Na plecach leżał jej bochenek pręgowanego kota, który unosił się i opadał w rytm oddechu, wwieracając się w demona zielonym wzrokiem, w którym tolerowanie obcej obecności mieszało się z nutką typowo kociej pogardy.
“A więc mamy kota. Cudownie” – cicho powiedział do siebie stwór. Między słowami czaiła się nutka żalu, że bure stworzonko nie jest rozkosznym persem z filiżanki.
Dziewczę spało jak kamień, chociaż zimne światło latarni spływało przez szybę prosto na jej twarz. Argatai pamiętał, że jej poprzedniczce zawsze to przeszkadzało, spała więc z głową “w nogach”, opierając pięty na drewnianym zagłówku.
“Ale się zdziwi…” – demon pogładził pazurem długi dziób – “kiedy mnie tu rano zobaczy.”

Wziął jeszcze jeden łyki i zastanawiając się, gdzie podziała się jego fajka, wciągnął powietrze głęboko do środka czując, jak dom przytulnie mości się w jego szpetnych, czarnych trzewiach.

Kiedy zawartość filiżanki z puchatym persem w całości zniknęła w dziobie Argatai, demon westchnął po raz czwarty:

“Nareszcie w domu”.

Wrócił do kuchni szurając potężnym, włochatym karkiem o sufitowe belki. Umył filiżankę, delikatnie tylko odkręcając kran, następnie odwiesił na metalowy haczyk.
Ciepło różanej herbaty rozgrzało go od środka, ale futro wciąż było mokre i ciężkie. Demon wyciągnął przed siebie patykowate ręce. Oczy zalśniły mocniej, a w lewej dłoni wesoło zatańczył płomień. Argatai ostrożnie przeniósł go do kominka w salonie, osłaniając drugą dłonią jak najcenniejszy klejnot. Ułożył go na nadpalonym drewnie i przez chwilę przyglądał się wirującym iskierkom. Stanął na mięciutkim dywanie. Blade szponiska wieńczące chude odnóża zatopiły się w wysokim włosiu. Argatai miał ochotę zamruczeć. Zamiast tego podreptał chwilę w miejscu, obrócił się kilka razy wokół własnej osi i położył, zwijając się na dywanie w gigantyczny obwarzanek.  Bury kot nie spuszczał demona z oczu, a trzaskajacy kominek śpiewał mu do snu swoją piosenkę.

***

Mari obudziła się, ale nie otwierała oczu. Chciała poddać się zasysającej mocy miękkego materaca, przewalić na drugi bok i spać do południa. Światło sączące się przez zamknięte powieki sugerowało, że dzień w pełni się jeszcze nie zaczął. Wtedy dotarło do niej, że tonie w upiornym smrodzie, który wciska się w jej nozdrza i rozrasta w czaszce. Krew, zgnilizna, strach niewinnych i przemoczone futro.

Czyżby Bułeczka zwiał przez uchylone okno i przyniósł jej w prezencie jakieś truchło? Tak intesywny zapach musiałby oznaczać, że zwłoki należą albo do całej populacji miejskich szczurów, albo do najprawdziwszego emu, i na dodatek leżą na jej poduszce, tuż przed jej nosem. Ten scenariusz był jednak mało prawdopodobny – tłustawy Pan Bułeczka zwykle nie miał siły nawet na uganianie się za piórkiem na sznurku.

Mari nie miała wyjścia. Otworzyła oczy.
Wrzask przeciął ciszę i przegonił z parapetu dwa grube gołębie. 
Na dywanie w salonie leżało monstrum. Olbrzymie jak dmuchany zamek w ogródku sąsiadów w jej rodzinnym domu. Całe pokryte grubym, posklejanym futrem. Miało długi, matowy dziób i patykowate kończyny. Wyglądał jak sama śmierć. I tak też śmierdział.

Na domiar złego, Pan Bułeczka umościł się na szczycie potwora niczym puszysty pomponik na obleśnej czapce, najpewniej zwymiotowanej przez niedźwiedzia.

Mari wciąż się darła. “Panie Bułeczko, ci ci ci, chodź tu proszę!” – udało się jej wyartykułować pomiędzy jednym a drugim piskiem przerażenia. 
Krzyk – rzecz jasna – zbudził demona. Argatai nie miał powiek – jego ślepia zaświeciły na pomarańczowo jak dwie żarówki. Wyciągnął się, a kot uprzejmie zszedł z jego pleców, wcale a wcale się nie spiesząc. Bestia ziewnęła, co Mari zinterpretowała jako szczerzenie ogromnych, żółtych zębów, gęsto upchanych w długim dziobie. 

Adrenalina sprawiła, że Mari była wstanie zapamiętać tylko kilka klatek z ich pierwszego spotkania:

Stwór wstaje. Ma ze cztery metry. Karkiem, na którym przed chwilą spał Pan Bułeczka szoruje po suficie.
Mari wciąż się drze. Demon patrzy i się nie rusza. Czeka, aż dziewczę przestanie krzyczeć, żeby móc przejść do wyjaśnień. Ale ona wrzeszczy i wrzeszczy. 
“Cicho tam, bo po policję zadzwonię!” – sąsiadka z góry wali miotłą po łazienkowych rurach. 
“No kurwa, raczej, że dzwoń!” – myśli Mari. Demon wciąż stoi i patrzy. Kot mruczy i ociera się o szpetną, szarą łydkę.

________

Tekst to właściwie dwa teksty, obydwa powstały podczas pisania na żywo w Pisalni, 3-miesięcznych warsztatach prowadzonych przez Aleks Makulską <3 Jest częścią historii i świata, który od dłuższego czasu powstaje w mojej głowie 🙂

Autor: argi

5 przemyśleń nt. „Nareszcie w domu”

Dodaj komentarz