Na wczasy wysłała mnie matka i jasno określiła, jakie ma wobec mnie wymagania.
“Masz pilnować babki” – wysyczała do mnie, żałując z całego serca, że nie może jechać za mnie i wziąć sprawy w swoje ręce – “Leki ma brać. Dojadać, ale tłustego niech nie rusza. Na słońcu niech nie siedzi. I niech za dużo nie pije.” – wyliczała jedno zalecenie po drugim. I dam sobie uciąć rękę, że doskonale wiedziała, że nad babką to ja od zawsze miałam zerową kontrolę.
Babcia i jej cztery najlepsze koleżanki, każda z nich dumna Róża Żywego Różańca, na wakacjach zmieniały się w prawdziwe knurzyce. Zostawiwszy swoich mężów w domach, banda staruszek porzucała resztki pozorów i zmieniała się w rechoczącą bandę wujków z wesela. Podszczypywały kelnerów, skakały na bombę do lazurowej wody i plociuchowały nad czwartym drinkiem ze smutną, tekturową parasolką. I gdzież mi, takiej niedoświadczonej życiowo gówniarze, wtrącać się w plany starszyzny. Zamiast pilnować babki, jak życzyłaby sobie tego z pewnością moja matka, brałam czynny udział w zakrapianych imprezach na plaży wśród babci i jej przyjaciółek. Minus podszczypywanie kelnerów – mam pewne wątpliwości, czy w moim wieku takie rubaszne zagrywki mogłoby ujść na sucho.
Zdziwiłam się mocno, kiedy po długiej debacie pod tytułem “Na które wycieczki fakultatywne się wybrać” banda staruszek, zamiast zdecydować się na zwiedzanie miasta zwieńczone srogim clubbingiem, wybrała wycieczkę na samotną, odizolowaną latarnie morską. Przyczyna jednak była prosta – zwiedzanie latarni było najtańsze, a – jak stwierdziła Greta, zwana przez koleżanki także “pierwszą szklaną” – poczęstunek z popitką dostaniemy wszędzie.
“Latarnia morska na wyspie miłości” – brzmiała pełna nazwa atrakcji. Plan zakładał podróż promem na Wyspę Miłości, zwiedzanie wyspy i latarni, obiad w Restauracji “Mała Syrenka” i – na sam koniec – udział w Obrządku Boginii Wenus, który – według broszury miał zapewnić owocne i pełne uniesień życie uczuciowe. To ostatnie szczególnie ekscytowało moje emerytowane toważyszki.
Zdezelowana łódka dopływa do brzegu. Kobiety rozsiadły się po osłonecznionej stronie pokładu i wyciągają twarze do słońca. Trudno się nie uśmiechać na ich widok. Wyspa Miłości nie jest jednak zbyt obleganą przez turystów atrakcją – oprócz nas na promie jest tylko kapitan i jego pomocnik. Zamieniłam kilka słów z pomocnikiem – jak się okazuje, wyspa jest jego konikiem. Chudy facet z uroczą przerwą między jedynkami, któremu daję na oko co najwyżej dwadzieścia pięć lat, oznajmia mi, że właśnie pisze doktorat na temat wyspy i jej historii. Sypie ciekawostkami jak z rękawa. Babka i jej koleżanki nie przysłuchują się wcale – może to i lepiej, bo wywody faceta obejmują głównie narzekanie na to, co masowa turystyka robi z wyspą.
“Nadmiar turystów nie wydaje się teraz zbyt dużym zagrożeniem” – wskazuję brodą na niemal pusty pokład, na którym moja babcia i jej przyjaciółki leżą rozwalone niczym morsy na grenlandzkiej plaży. Gdyby tylko w morsach drzemała prawdziwa diva starej daty, poprawiająca okulary w kocich oprawkach zdecydowanym ruchem ręki.
Chłopak miesza się trochę i tłumaczy. Jak się okazuje, Wyspa Miłości została Wyspą Miłości ledwie dwadzieścia lat temu, kiedy ktoś zrobił jej zdjęcie z powietrza. Kawałek czarnej skały, jeśli zmrużyć nieco oczy i przekręcić głowę w prawo, ma kształt serca. Lokalni przedsiębiorcy zwęszyli żyłę złota. Na wysepce pojawił się krótki pomost z białych desek i mały porcik, do którego cumował prom. Historia o bogini miłości i jej małym kulcie na wyspie została zmyślona od A do Z i przez kolejne 10 lat pozwalała na beztroskie dojenie turystów z nadmiaru gotówki. Kura znosząca złote jaja szybko jednak zdechła, kiedy Trip Advisor zyskał na popularności, a wyspa jest za mała, żeby postawić na niej mini park rozrywki i pole do minigolfa, jak to zrobiły niedawno wszystkie okoliczne atrakcje.
“Łał” – mówię, kiedy prom przybija do brzegu – “To z czego piszesz ten doktorat, skoro wcześniej była tylko skała?”
“Latarnia stoi tu od dwustu lat i rzeczywiście obrosła legendami” – jego uśmiech oznajmia wszem i wobec, że latarnia to jego konik, i o niej to on mógłby godzinami.
“No i to brzmi ciekawie!” – wtedy mężczyzna przysuwa się do mnie i pyta:
“A może masz ochotę na prawdziwe zwiedzanie? Nie takie wiesz… Dla nich” – wskazuje babcie, które schodzą właśnie z łódki po wąskim trapie i żywo dyskutują na temat pośladków kelnera z hotelowej restauracji. Patrzy na nie z taką samą pogardą, z jaką wypowiada słowo „turysta”.
Na lądzie wita nas dwóch mężczyzn ubranych w stroje marynarskie na wzór tych z lat trzydziestych. Parskam cicho, ale emerytki zdają się być zachwycone.
“Idziesz z nami, Mimi?” – pyta mnie babcia odwracając się przez ramię, kiedy zamiast dreptać za parą marynarzy zostałam z tyłu.
“Idźcie śmiało, mnie po wyspie odprowadzi…” – spoglądam na mężczyznę.
“Tusar.” – podpowiada mi.
“…Tusar” – dokańczam uśmiechając się do babci.
Babcia patrzy na mnie, potem na Tusara, a potem znów na mnie.
“Tylko pamiętaj, żeby się zabezpieczyć, bo jak wrócisz z brzuchem to twoja matka mnie ukatrupi” – nie czekając na odpowiedź odwraca się i dołącza do swoich koleżanek. Razem z Tusarem zgodnie ignorujemy ten godny pożałowania komentarz i schodzimy na ląd.
Wsypa jest rzeczywiście malutka. Na samym środku wdzięczy się wysoka latarnia morska. Tuż obok niej, w zagłębieniu między dwoma ogromnymi głazami stoi niewielki drewniany domek. Błękitny napis na szyldzie – Mała syrenka – starł się już nieco. Tusar prowadzi mnie wąską, wybrukowaną ścieżką w kierunku budynku. Wcale jednak nie wchodzi do lokalu. Mija drzwi i obchodzi budynek dookoła. Idę krok w krok za nim w milczeniu. W końcu zatrzymuje się przed tylnymi drzwiami – znacznie mniej przytulnymi niż te pod szyldem z syrenką – i pociąga za klamkę.
“Ten budynek był kiedyś kwaterą latarników” – tłumaczy mi mężczyzna – “To najbardziej odizolowana latarnia w całym kraju i zdarzało się, że statek nie przypływał po nich miesiącami. Siedzieli tutaj całe dnie, pili gorzałę i tracili rozum przez brak kontaktu ze światem” – dodaje tajemniczo.
Rozglądam się po maleńkim pokoiku, który jako jedyny ocalał po przemianie kwater w Syrenkę. Dwie metalowe prycze stoją pod przeciwległymi ścianami, na każdej z nich leży cienki, dziurawy materac. Pod sufitem kołysze się pojedyncza naftowa lampa.
“Ale czad” – mówię, rozglądając się po pokoju – “I wycieczek tu nie prowadzą?’ – Tusar kręci głową.
“Nikogo nie obchodzi latarnik, wszyscy chcą słuchać o wymyślonej bogini miłości”
Na plecach mam ciarki – jak zawsze w takich pachnących starością miejscach, w których ktoś zostawił jakiś fragment swojego życia. Z przemyśleń wyrywa mnie odgłos napinających się sprężyn – Tusar rzuca się na jedną z prycz i patrzy na mnie zadziornie, trzymając ręce za głową.
“To co robimy?” – pyta. Próbuje chwycić mnie za rękę. Wybucham śmiechem.
“O rany, ty chyba nie myślałeś, że my…”
“Nie, no skąd…” – speszył się. Jak nic się speszył. Ja dalej się trochę podśmiechuję, bardziej z nerwów niż ze śmiechu.
“Babcia ma takie głupie poczucie humoru” – kwituję. Tusar wstaje z pryczy i wychodzi, ja człapię za nim, czerwona jak burak. Idziemy dalej, po drodze zaglądamy jeszcze do Syrenki. Starsza kobieta za ladą podaje mi śmietankowego loda w wafelku. Nie prosi o kasę, a ja darowanym koniom nie zaglądam w zęby, więc biorę. Kierujemy się w stronę pomostu. Mijając białą latarnie zaglądam w małe okna i widzę postacie, które z niemałym trudem podchodzą pod schody. Myślę sobie wtedy, że jutro nasłucham się od babć o tym, jak bardzo bolą je kolana, i po jaką cholerę było jechać na wyspę, skoro spokojnie można się było napić w hotelowym barze.
Na pomoście stoi mężczyzna, który z oddali macha do Tusara. Mój towarzysz odmachuje mu serdecznie, ja kiwam głową.
“Mimi” – przedstawiam się. Chłopak nie odpowiada, po prostu przygląda mi się z uśmiechem, po czym zwraca się do Tusara.
“Ładna, świetny materiał na żonę!” – mówi tak, jakby wcale mnie tam nie było.
“Daj spokój, Oskar” – Oskar śmieje się głośno. Tusar też się śmieje, ale bez prezentowania zębów ot – z grzeczności. Ja nie śmieję się wcale, i rozmyślam nad ripostą, którą mogłabym sprzedać Oskarowi, ale nic nie przychodzi mi do głowy. W końcu Oskar zostawia nas samych na pomoście.
Siadamy na białej ławeczce z odłażącą farbą. Widzimy z niej prawie całą wyspę i górującą nad nią latarnie. Na jej szczycie, przy metalowej barierce stoi babcia z koleżankami. Machają do mnie, ja pstrykam im zdjęcie telefonem.
“Jest taka legenda…” – zaczyna Tusar, a ja oddycham z ulgą. Ciekawostki na temat wyspy wydają się całkiem bezpiecznym gruntem. Opowieść jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, co jak tłumaczy mi Tusar, potwierdzają dzienniki znalezione na wyspie. W dziennikach i rejestrach podpis jednego z latarników pojawia się pod każdym wpisem przez sto dwadzieścia lat z rzędu. Podobno sprawę analizował nawet jakiś grafolog, i podpis należy do tego samego mężczyzny, który albo kiepsko radził sobie z rachubą czasu, albo pracował w tutejszej latarni przez sto dwadzieścia lat.
“Że co?” – pytam niezbyt bystro.
“No” – odpowiada mi Tusar, ewidentnie zniżając się do mojego poziomu.
“Jak to niby jest możliwe?”
Mój przewodnik ciągnie dalej. Według legendy latarnik zaprzedał duszę morskiej bestii, która w zamian za ofiarę z ludzi miał zapewnić mu nieśmiertelność. Podobno rybak na jednym z kutrów rybackich w pięćdziesiątym ósmym widział dwie postacie na szczycie latarni. Zeznał, że jedna z nich zepchnęła tę drugą na ciemne, mokre skały. Trudno powiedzieć ile w tym prawdy, ale rzeczywiście – jak tłumaczy mi Tusar – wielu pomocników latarnika ginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Docierali na wyspę i słuch o nich ginął, chociaż w dziennikach wszystko się zgadzało i – jeśli wierzyć latarnikowi na słowo – wsiadali na łódź, która miała przetransportować ich do domu. Jakimś zrządzeniem losu nigdy jednak nie docierali na miejsce.
“I to jest dopiero dobra legenda” – mówię.Tusar wygląda na mile połechtanego moimi słowami. Podoba mi się ta przerwa między jedynkami, cholera, i przez moment nawet trochę żałuję, że nie dołączyłam do niego na tej pryczy. Nie udaje mi się niestety wystarczająco napatrzeć, bo chłopak ciągnie mnie już w kierunku latarni.
Kiedy Tusar otwiera przede mną zaokrąglone drzwi do białej wieży, emerytki raczą się już flądrą w Małej Syrence. Podchodzimy pod spiralne schody i przez moment nawet moje dwudziestosiedmioletnie kolana błagają o litość. Mężczyzna wciąż opowiada.
“Słuch o latarniku ginie czterdzieści lat temu. Łódka z nowym zastępcą dopływa do portu, a na miejscu nikogo już nie ma. Latarnia jest pusta, w kwaterach ani śladu mężczyzny.” – słucham go zadziwiona.
“I wierzysz w to, że ten latarnik spędził tu sto dwadzieścia lat?” – pytam i staram się, żeby w moim głosie dobrze było słychać powątpiewanie. Tusar wybucha śmiechem.
“No coś ty. To tylko legenda. Głupi żart latarników albo pomyłka.”
“Ale ten grafolog…” – ja mimo wszystko bardzo chcę wierzyć. Chłopak wzrusza tylko ramionami. Jesteśmy już na szczycie.
“Myślę, że nawiedzona latarnia przyciągnęłaby więcej turystów niż jakieś miłosne bzdety” – podsumowuję, a Tusar wciąż milczy. Opieram się o barierkę. Przed nami jak okiem sięgnąć rozciągają się czarne fale. Kręci mi się w głowie. Przez chwilę próbuje sobie przypomnieć, czy mam lęk wysokości. Może to kac postanowił uderzyć w najmniej oczekiwanym momencie, albo zjadłam coś nieświeżego. Wychylam się i patrzę w dół. Na wszelki wypadek, gdyby akurat mi się cofnęło. Widzę skałę. Ciemną i gładką. Wiszę tak chwilę głową w dół, kiedy nagle czuję dłonie na swoich plecach. Słyszę swój krzyk – dłonie wypychają mnie za barierkę.
Lecę w dół, skała zbliża się do mnie z ogromną prędkością.
Nic. Ciemno. Pustka.
Otwieram oczy i czuję tępy ból głowy. Leżę na zimnej skale w białej sukni do ziemi. Nade mną stoi Tusar w błękitnej szacie. We włosy ma wplątane muszelki i wodorosty. Krzyczy coś w kierunku morza. Przez ból głowy przebijają nieliczne słowa. “O wielki”. “Bóg morza”. “Żona dla Krakena”. “Przyjmij moją ofiarę”.
Odwracam twarz w kierunku pomarszczonej wody.
Widzę prom odpływający w kierunku lądu. Wyobrażam sobie babcię i jej przyjaciółki poskładane chrzczoną wódką jak krzesła ogrodowe. Statek po chwili jest już tylko kropką na horyzoncie. Tusar wciąż drze się nad moją głową, bodźce docierają do mnie z opóźnieniem i zniekształcone. Czuję krew na języku.
Nagle coś wyłania się z kotłującej powierzchni wody, zupełnie zasłaniając słońce. Przetarłabym oczy, ale ręce mam związane na plecach. Jak przez mgłę widzę wielką, granatową mackę sięgająca w moim kierunku. Potem jest już tylko ciemność.
Przy czytaniu miałam cały przekrój emocji, od śmiechu do strach. Kocham babki róże różańca 😍