Trup w szafie

Historia prosto z Pisalni. Dedykuję moje BFF Marcie i jej siostrze Marysi. Zbieżność imion zupełnie przypadkowa.

Macie jakieś trupy w szafach? No ja niby nie, ale…

– Przyda ci się to przejście na minimalizm – powiedziałam do Marty pakując do bagażnika kolejny worek z ciuchami nie noszonymi od 10 lat. Niektóre miały nawet jeszcze metkę, a niektóre były identyczne a różniły się tylko kolorem albo rozmiarem.

– Za 10 lat to dopiero byś obrosła w graty – dodałam odbierając od Mańki, siostry Marty kolejny worek. To był już nasz szósty kurs do PCK.

Wszyscy, których znam co mają domy obrastają, a potem umierają i wtedy jest dopiero Sajgon. Bo wyobraźcie sobie, że musicie odgracić dom po dziadkach, ciotkach i jeszcze dwóch pokolenia wstecz. Pokoleniach, które niczego nie wyrzucały, bo może się jeszcze przydać. No i właśnie to było motorem zmian na lepsze, który natchnął moją BFF. To oraz rozwód, który w sumie również był pozytywną konsekwencją spadku, mimo że z początku nie wyglądał. Bo jakiś czas temu Marta odziedziczyła dom po ciotce. Zajebista sprawa powiecie. Dom w Warszawie zupełnie za darmo, bez kredytu, w dobrej lokalizacji. Ale gdzie jest haczyk zapytacie. Ano dom był z lat 30-tych ubiegłego wieku i od tamtej pory nie remontowany. Wybudował go dziadek Marty, mieszkał tam z babcią, potem wprowadziła się jeszcze babci bratowa z córką czyli ciotką Marty, a jak starsze pokolenie umarło mieszkała tam sama ciotka. Ciotka zbieraczka. Czego ona tam nie miała w tym domu, w garażu, na strychu, w piwnicy, w szafkach i komodach, na pawlaczach, na parapetach. Stare meble, tandetne obrazy w stylu jeleni na rykowisku, lampy i inne durnostoje. Był tam też stary, wielki dywan, podobno kupiony przez ciotki matkę na bazarze w Iranie, jeszcze przed rewolucją. Stał tak w kącie pokoju od tych lat siedemdziesiątych w ogóle nie rozwinięty. Bo im było szkoda, perski dywan, jeszcze się zniszczy. Chociaż matka ciotki była z małego miasteczka i miała równie małomiasteczkowy gust, więc rodzinna historia głosiła, że to pewnie była radziecka podróba, obleśna i złej jakości jak to w PRL-u. Matka ciotki umarła ze 25 lat wcześniej, a jej córka też nie kwapiła się, żeby persa wykorzystać, chociaż zarzekała się nie raz, że jak zrobi wreszcie remont to go sobie położy w salonie. Ale zanim to się stało to zdążyła umrzeć i ani remontu ani dywanu nie ruszyła ani o centymetr. Oprócz dywanu były jeszcze kryształy, zapewne spod lady, bo w tamtych czasach wszystko było spod lady. Ale nie, że dwa lub trzy, to był cały jeden pokój zajebany kryształami. Marta sprzedała ten szit na Allegro i zebrała za to całkiem niezłą sumkę. Były też stare gazety: Szpilki, Filipinka, Sztandar Młodych i Kobieta i życie. Tę kolekcję zawiozłyśmy do znanego antykwariatu grochowskiego i gość dał nam za nią chyba z pięć tysi. Jednym słowem graciarnia, której sprzątanie zajęło czterem osobom 2 miesiące. Co się nie sprzedało to się wywaliło na śmietnik, gdzie miejscowe praskie żuliki od razu wszystko rozpracowały i zapewne będą miały czym się dogrzewać przez dwie następne zimy. Za kasę potem się wypiło zdrowie owej ciotki oraz rozwaliło jedno małżeństwo. Pod koniec drugiego miesiąca została już tylko porcelana, której nikt nie chciał się pozbywać, bo jednak rodzinna pamiątka no i ten nieszczęsny dywan. Nie mam pojęcia dlaczego nam ten dywan został na koniec. Chyba dlatego, że tak stał w rogu pokoju i chociaż był wielki i zajmował całą ścianę od sufitu do podłogi to w sumie nikomu nie zawadzał. A może Marta miała w duchu nadzieję, że to jednak perski. Ale okazał się PRL-owski i na dodatek z wkładką w środku. A mówiłam nie rozwijaj, bo nie wiadomo jak długo to tam stoi i co za robale się zalęgły. Lepiej zawinąć folią i bez patrzenia wyjebać. Ale nie, bo jakbyśmy nie zajrzały do tych 500 książek w bibliotece to byśmy nie znalazły tych 10 000 $, które nieufająca bankom ciotka, a wcześniej jej matka chowały na czarną godzinę. No więc jak tu nie rozwinąć dywanu, a może kryje się tam jakiś skarb. No rzeczywiście, skarb był i przy rozwijaniu wypadł i poturlał się na koniec pokoju. A była to nic innego jak czaszka, najprawdziwsza ludzka czaszka. W dywan zawinięte były również kości co odkryliśmy chwilę później. Kości ubrane były w czarny staromodny frak i czarne lakierki.

– O ja pierdolę wuj Staszek – zawołała Marta.

– To ten brat babci, który nagle zniknął bez śladu? – zapytała Mańka.

Oj tak wuj Staszek, o którym krążyły historie w Marty rodzinie odkąd pamiętam, a znamy się od przedszkola. Wuj był zakałą rodziny, bo nie dość, że zagorzały komuch i konfident to jeszcze porzucił rodzinę – żonę z dzieckiem i zniknął bez śladu. Fama głosiła, że zwiał do Ameryki, bo naraził się komuś z establishmentu. Zwiał i ślad po nim zaginął.

– A skąd wiesz? A on niby nie miał być w Ameryce? – zapytałam.

– No nie pamiętasz jak babcia opowiadała jak wyszedł z domu na jakieś partyjne przyjęcie i już nie wrócił. Następnego dnia przyszła milicja do domu i go szukali, pytali się co z nim się stało. Przetrząsnęli cały dom od czubka komina do piwnicy. A potem jeszcze nie dawali rodzinie spokoju przez jakieś dwa lata.

– A to ten wujek – przytaknęłam, bo pamiętam wszystkie historie rodzinne babki, które namiętnie opowiadała jak już miała Alzheimera i pamiętała tylko rzeczy z przeszłości. – No to najwyraźniej z tą podróżą do ameryki to była jakaś ściema, a podróż okazała się dużo bliższa ale równie ostateczna – dodałam.

– A ty myślisz, że babcia wiedziała? – zapytała przerażona Marta – że bratowa zabiła swojego męża znaczy jej brata. A rodzice?

– No rodziców to możemy zaraz zapytać – odpowiedziała Mańka.

– Ale wiesz tak dyskretnie, żeby nikt się nie domyślił, że niby spisujemy rodzinne historie – zasugerowałam – i chcemy jak najwięcej szczegółów, wiecie, żeby nic nie zdradzić.

– Jest to pomysł! A tymczasem dawajcie te kości zakopujemy w ogródku – zawołała Marta.

I na tą właśnie scenę wszedł Marty mąż i rozpętało się piekło. Bo mąż Marty był totalnie praworządnym świętojebliwym,  uczciwym typem, który stresował się nawet jak metrem bez biletu jechał. I od razu zaczął nalegać, żeby natychmiast wezwać policję. My na to, że nie ma chuja we wsi, że zbrodnia, że dobro rodziny, że rodzice, że to i tamto. No i stąd też ten rozwód. Jako powód Marta podała porzucenie. No rozpłynął się typ w powietrzu, magia jakaś czy co.

Autor: Ewstra

Jedno przemyślenie nt. „Trup w szafie”

Dodaj komentarz