Tidi didi- tidi didi- tidi didi- stary radiobudzik o krwistoczerwonym wyświetlaczu wwiercał się w lewe ucho Maurycego niczym larwa muchówki w trupa. Maurycy żył, co prawda zalał się w trupa, ale żył. Lewa wychudzona ręka sięgnęła nocnego stolika i jebut, szybkim pacnięciem uciszyła natrętną niemuchę. Kurwaaaa… – pomyślał- nie będę im chuchać wódą. Prędzej rzygnę niż nadmucham balonik. Wizja dmuchania w gumowy balonik na kacu obrzydziła go, ale też ubawiła skojarzeniem z drogówką. Usiadł na łóżku opuszczając gołe nogi na porysowany parkiet i dał sobie chwilę na cwał do łazienki. Pięćdziesięcioośmioletni pęcherz nie pracował najlepiej, a niebadana nigdy prostata kłuła nieznośnie.
Nieco namęczył się w toalecie sikając na siedząco- przeczytał, że tak zdrowiej (zupełnie ignorując apele czasopisma o badanie gruczołu)- snując rozważania co jeśli puści teraz pawia. Do umywalki za daleko. Kabina prysznica zasunięta. Pralka ładowana od góry otwarta- kuszące. Głos rozsądku podsunął mu pustą już miskę do namaczania kostiumu klauna. Maurycy od 22 lat pracował jako ochroniarz w Szpitalu Morskim im. PCK w Gdyni. Niewiele krócej udzielał się wolontaryjnie jako klaun na oddziale onkologii i hematologii dziecięcej. Zazwyczaj przychodził dwie-trzy godziny przed nocną służbą i przemierzał korytarze szpitala w ogromnych butach z czubami i fantazyjnym makijażem, który dopracował do perfekcji.
Strugi chłodnej wody podziałały kojąco na sponiewierane nocą ciało. Alkohol parował i osiadał na lustrze tworząc witraże z plamek pianki do golenia i pasty do zębów. Maurycy nie ruszał alkoholu poza tą jedyną datą w kalendarzu, która zmiotła go z planszy normalnego życia 20 lat temu. Mikołaj, jego syn, wówczas jedenastoletni letni fan zespołu Creed odszedł na zawsze. Maurycy zachował jego komórkę, cięższą niż cegła i kupował doładowania. Wyciszona już nie rozbrzmiewała hitem „With arms wide open”- Maurycy nie mógł go znieść, ale nadal dzwonił w chwilach słabości posłuchać nagrania z poczty głosowej syna.
Maurycy trąc ręcznikiem przerzedzone włosy strzepywał z siebie żal i planował dzień. W pustym mieszkaniu nie wysiedzi do wieczornej zmiany. Przejrzał akcesoria w pstrokatej torbie- pompka i długie baloniki jamniki- są, peruka- jest, zestaw do makijażu- obecny, wszelkiej maści okulary, trąbki
i bańki mydlane- na posterunku. Kostium wyprany wysechł już w przedpokoju. Maurycy dopakował go pospiesznie wraz z komicznymi buciorami. Nie przełknie nic. Pikantna zupka chińska i wczorajszy chleb dostaną szansę przed północą, gdy szpitalne korytarze umilkną.
Tłoczny autobus przyjechał jak zwykle z opóźnieniem. Maurycy z dwoma torbami stanął przy drzwiach, by na każdym przystanku zaczerpnąć świeżego powietrza. Trasa z ostrym zakrętem wydawała się dziś podwójnie okrutna. Wśród pasażerów wypatrywał znajomych twarzy. Grupka nastolatków słuchała muzyki przez nieszczelne słuchawki. Blondyn stojący profilem bardzo przypominał Mikołaja. Miałby 31 lat, może byłbym dziadkiem. Maurycy strząsnął z siebie myśl niczym okruch. Na tyle pojazdu dostrzegł rodziców dziewczynki z sali nr 12, Karoliny oraz babcię Sebastiana z 14-stki. Kiwnęli do siebie uprzejmie głowami, krótką wymianą uśmiechów maskując ból jaki noszą miesiącami.
Maurycy znał ten ból. U Mikołaja białaczkę wykryto przypadkiem, gdy miał 9 lat. Ten rosły i silny chłopiec nazbyt często uskarżał się na bóle nóg. Lekarze zbywali ich twierdząc, że to bóle wzrostowe. Jednak już podstawowe wyniki morfologii były alarmujące. Kolejne dwa lata Maurycy pamięta jak gonitwę. Musiał zmienić pracę na nocną, by za dnia czuwać nad synem, gdy żona była w pracy. Niekończące się wizyty, badania, wkłucia, wlewy, wymioty i dreszcze. Maurycy poprosił szefa
o przeniesienie na obiekt szpitalny, gdzie zdobywał kontakty i namiary na kolejnych specjalistów, wciąż modląc się o cud. Cud w postaci szpiku nie nadszedł.
Ostre hamowanie autobusu przywróciło Maurycego do teraźniejszości. Wszak omal nie zwymiotował na szybę oddzielającą go od reszty pasażerów. Pod szpitalem wypakowała się połowa pasażerów. Znaczna część biegnąc w stronę budynku A, kilkoro do B oraz garstka okolicznych mieszkańców. Przy wejściu do szpitala Maurycy przywitał się z kolegą z ochrony zostawiając swój służbowy bagaż, a następnie pognał do łazienki na pierwsze piętro przygotować się do zabawy. W korytarzu wyminął dwie pielęgniarki zajęte rozmową. Stukot ich medycznego obuwia oddalał się wraz z wiadomościami z oddziału. Zdołał wyłapać tylko, że z Bartusiem z 3-ki jest już źle i chyba nie doczeka porannego transportu. Maurycy postanowił zajrzeć do niego na końcu, żeby się pożegnać. Bał się, że potok łez zmyje białą farbę z twarzy.
W łazience liche żarówki dawały sine światło, a lustra nad pożółkłymi umywalkami obnażały każdą niedoskonałość twarzy. Maurycy nie lubił na siebie patrzeć. Szybko rozprowadził farbę i zbitą gąbeczką z Hebe wklepał biel nie omijając uszu i szyi. Czerwona kredka do ust zatoczyła szeroki łuk znacznie poza naturalnym konturem mężczyzny, tym samym nadając mu cyrkowy wygląd z odrobiną groteski. Maurycy wypełnił obrys czerwoną pomadką, która przywoływała mu obraz pocałunków na pierwszej randce z byłą żoną. Myślał wówczas, że będzie mu dane całować karminowe usta do końca życia. Swojego. Nie syna. Nie podołali. Nie umieli. Nie oni pierwsi i nie ostatni. Maurycy przebrał się pospieszeni, umocował gąbczasty nos i gotów dawać radość ruszył do pierwszej sali.
Natalia, Karolina i Ola znały już Maurycego, były nastolatkami, niechętnie przystawały na dziecinne ich zdaniem balony. Podobały im się sztuczki karciane i znikające monety, które wyciągały potem zza ucha nadal nie mogąc rozgryźć jak on to robi. Na wyjściu Maurycy i tak zostawił dziewczynom kwiatki zaplecione z kiełbasianych balonów. W kolejnych salach obsada nie zmieniła się, jedynie w grupie maluchów Maurycy spotkał 3 letniego Oskara, który wraz z mamą oczekiwał na lekarza. Chłopczyk był zbyt przerażony nowym miejscem i szukał jedynie ukojenia w ramionach mamy. Maurycy rzucił okiem na kartę zdrowia wiszącą na łóżku wbrew zasadom RODO. Ostra białaczka limfoblastyczna. Speszony spojrzeniem młodej kobiety opuścił salę. Na korytarzu krzątały się panie salowe i pracownicy kuchni zwożąc naczynia z kolacji. Większość pełna niedojedzonych, często nawet nie napoczętych kanapek. Maurycy w przydużych butach zawrócił w stronę sali nr 3.
Bartosz miał zamknięte oczy, ale aparatura dookoła wskazywała, że żyje. Na 9:00 rano zaplanowano przewóz chłopaka do hospicjum dziecięcego. Na najbliższe tygodnie mógł dostać już tylko chemioterapię paliatywną. Do Maurycego przeszłość wróciła ze zdwojoną siłą. Odwiedzał Bartka od
trzech lat wielokrotnie, gdy ten powracał na oddział by walczyć. Teraz miał odjechać na tarczy. Nie zagra już w Simsy. Nie kupi deskorolki. Nie wybierze liceum. Nie zakocha się.
Klaun przysiadł półdupkiem na łóżku nastolatka i ujął jego dłoń. Była drobna, jakby nie należała do trzynastolatka. Przykro mi dzieciaku. Nie tak to się miało skończyć- uścisnął rękę w pożegnaniu. Chłopak pojękiwał przez sen z bólu. Maurycy dostrzegł adnotację w karcie o planowanej dawce morfiny za 45 minut. Z pustego łóżka obok pochwycił świeżo obleczoną poduszkę i nakrył twarz chłopca. Bartosz odszedł po cichu. Maurycy płakał bezgłośnie nad jego ciałem, a łzy tworzyły ścieżki i załamania. Wychodząc pozostawił na łóżku miecz skręcony z długich balonów.