Koszmarny dzień

Granat nocnego nieba nieznacznie pojaśniał, jakby niewidzialna ręka dołożyła kroplę wody na ciemną akwarelę. Zapowiedź świtu nie gasiła jeszcze gwiazd, nie wyganiała cienkiego rożka księżyca. Ledwo dostrzegalna jasność wyrwała ciemnowłosego chłopaka ze snu. Zalegający w izbie mrok ukrywał trzy inne, miarowe oddechy, których nie zbudził skradający się dzień. Preludium poranka przez całe lato stanowiło naturalny budzik Epira.

Wyplątał się z szorstkich koców i postawił bose stopy na chłodnej podłodze. Wyciągniętą dłonią namacał cienką, lnianą szatę, którą wczoraj przezornie rzucił na oparcie krzesła. Włożył ubranie i wykopał skórzane buty spod łóżka. Złapał je jedną ręką i wyuczoną przez dziesiątki dni trasą przemknął między posłaniami rodzeństwa. Najcieńszą szczeliną wysunął się przez drzwi. Zimne powietrze połaskotało krtań. Świeży i mokry zapach nocy wypełnił płuca. Dało się wyczuć pierwsze nuty zbliżającej się jesieni. Pacnął trzewikami o trawę. Wskoczył w wychłodzone buty i ruszył lekko nachylonym stokiem w kierunku małej drewnianej budki.

Za plecami majaczyły wysokie wierzchołki Gór Olbrzymich. Ośnieżone, surowe giganty stojące na granicy znanego mu świata. Bliskie i odległe. Ściągały wzrok i przerażały swoją potęgą. Nagie skały oświetlone podnoszącym się słońcem wyglądały jak rośli strażnicy piekieł.

Chłodny wiatr tańczył w szerokich rękawach szaty, a wysoka trawa moczyła płócienne spodnie. Oddalał się od zbudowanego na niewielkim wzniesieniu drewnianego domu. Szary, łupkowy dach przykrywał pierwsze piętro, gdzie spokojnie spali Sylia i Astrus – rodzice Epira. Jedyną ozdobę podwórka stanowiła bujna trawa. Przy czwórce pociech Sylii brakowało czasu na prowadzenie ogrodu. Górski klimat też nie służył uprawom. Długie, surowe zimy i płytka, jałowa gleba dawały marne plony. Mimo wszystko z drugiej strony domu uchował się ubogi warzywnik pełny ziemniaków, marchwi i ziół.

Epir zbliżał się do kurnika. Zerknął na uśpione kury i dostrzegł pozostawiony przez matkę wiklinowy koszyk. Napełni go wracając. Teraz skierował się ku leżącemu kilkaset metrów dalej pastwisku. Przy niskim płocie czekała kudłata owca. Najmniejsza ze stada, o nietypowym umaszczeniu, oczekiwała codziennej dawki pieszczot. Epir kilka razy przejechał po jej miękkiej głowie. W odpowiedzi rozbeczała się przeciągle i przymrużyła czarne jak węgle oczy.

– Cześć maleńka – wyszeptał.

Dała się jeszcze kilka razy poklepać, oblizała chłopakowi dłoń i odbiegła do reszty stada. Patrząc na biegnącą owcę uświadomił sobie, że za kilka tygodni zabraknie czasu na ich spotkanie. Ciekawe jak szybko zapomni o elfim przyjacielu – pomyślał.

Zabrał tę niewesołą myśl w drogę powrotną. Słońce zdążyło wychylić czubek głowy nad horyzont i bezlitosnym promieniem atakowało szare oczy chłopaka. Po spotkaniu z owczą przyjaciółką lśniły, a ich twardy stalowy odcień łamał delikatny błękit. W poważnych, smutnych tęczówkach nieczęsto pojawiały się te niebieskie akcenty. W tych rzadkich chwilach wyglądały jak oczy dziecka, którym ostatecznie był.

Wrócił do kurnika i szybko napełnił koszyk. Ruszył w stronę frontowych drzwi. Przy wejściu stały przygotowane do drogi, solidne plecaki. Jego starszy brat Devin wyruszał dziś z ojcem w góry. Kończył się okres kwitnienia gnidosza dwubarwnego i należało wykorzystać go maksymalnie. Zapas tej pożytecznej rośliny gwałtownie się skurczył po niedawnej epidemii wszy. Ale nie tylko jasnożółte kwiaty będą celem ich wędrówki. Rzadkie wyjścia w góry stanowią okazję do uzupełnienia zapasów innych wysokogórskich roślin. W trakcie wyprawy Devin miał zdobywać kolejne umiejętności i wiedzę konieczną do przejęcia spuścizny ojca. Epir, który interesował się ziołolecznictwem zdecydowanie bardziej niż starszy brat, był stanowczo za mały na tak niebezpieczne wyjście.

Z wnętrza domu dochodziły typowe odgłosy porannej krzątaniny. Zgrzyt suwanych po posadzce krzeseł, stukanie kubków i brzęk sztućców. Epir nacisnął klamkę i wsunął się do niewielkiej, pachnącej świeżymi ziołami kuchni.

– Znowu włóczysz się od rana – wykrzyknęła zamiast powitania Sylia.

Z ogromnym trudem obróciła się w stronę młodszego syna. Ciemne, grube włosy sięgały jej ledwo do ramion, a jasna szata opinała się na wydatny brzuch. Zwężone z gniewu oczy rozszerzyły się na widok wypełnionego jajkami koszyka.

– Och, nie musiałeś – zdecydowanie łagodniej zwróciła się do Epira.

Chłopak podał matce jaja i zajął miejsce przy stole. Usadowił się naprzeciw dwóch ciemnowłosych mężczyzn. Obaj pochylali się nad starą mapą i omawiając trasę przełykali w pośpiechu szarawą owsiankę. Dyskutowali zawzięcie i nie zwracali uwagi na przyglądającego się im chłopca. Właściwie nie widzieli niczego poza pożółkłym kawałkiem pergaminu. Epir przyciągnął przygotowaną dla niego miskę z kleistą mazią i w pośpiechu pochłaniał śniadanie. W swoim stanie matka potrzebowała wszystkich rąk do pomocy. Na młodsze córki nie mogła jeszcze liczyć, a skoro Astrus i Devin wychodzili w góry, to jedyną parą rąk, jaką dysponowała były dłonie Epira. Między kolejnymi łyżkami owsianki chłopak przysłuchiwał się dyskusji brata z ojcem.

– Ale tędy będzie szybciej – upierał się Devin.

Najstarszy syn Astrusa, krzepki piętnastolatek kipiał młodzieńczym zapałem. Chciał za wszelką cenę udowodnić, że nie jest już dzieckiem, a na górach zna się nawet lepiej niż ojciec. W końcu od najmłodszych lat uciekał w skały. Wspinał się i coraz lepiej poznawał topografię Gór Olbrzymich. Pokonywanie trudnych odcinków i zdobywanie najwyższych szczytów to była jego prawdziwa pasja.

– Tą drogą chodziłem dziesiątki razy – spokojnie odpowiedział Astrus. – Jest bezpieczniejsza.

Starszy z mężczyzn wskazywał inny fragment mapy. Nie reagował na zaczepny ton Devina. Wolną dłonią przeczesał poprzetykane siwizną włosy i spojrzał na Epira. Uśmiechnął się ciepło do chłopaka. Ostrożnie podniósł się z miejsca i podszedł do żony. Położył dłoń na jej brzuchu, pochylił się i złożył krótki, ale pełny czułości pocałunek.

– Będziemy wychodzić, skarbie – wymruczał jej do ucha. Odwrócił się do stołu i mocniejszym głosem dodał: – Devin, zbieraj się. Epir bądź dobry dla mamy i sióstr.

Chwilę później, z kieszeniami wypchanymi śliwkami i ciastem drożdżowym, zniknęli za frontowymi drzwiami. Wrócą dopiero późnym wieczorem. Epir dokończył owsiankę. Zebrał brudne miski ze stołu i wstawił je do sporej miski z ciepłą wodą. Wrócił do stołu po kubki. Podwinął rękawy szaty i zaczął szorować naczynia.

Ranek i większa część przedpołudnia upłynęły mu na zajęciach w kuchni. Po zmywaniu przygotował śniadanie dla Mai i Louisy, później znowu zmywał, pomagał przy przygotowaniach do obiadu. W międzyczasie poskładał posłania, wycisnął zrobione przez matkę pranie i rozwiesił je na podwórku. W trakcie tych zajęć nieraz uciekał myślami. Przypominał sobie wszystkie rośliny, które ostatnio oglądał w atlasie roślin wysokogórskich. Do popołudniowej drzemki sióstr nie będzie mógł usiąść w niewielkiej bibliotece na piętrze.

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy skończyli najpilniejsze domowe prace. Matka zmęczona porankiem potrzebowała chwili oddechu. Epir zabrał rodzeństwo na podwórko i zaproponował zabawę w szukanie czterolistnej koniczyny. Zachwycone dziewczynki szybko opadły na kolana i włożyły nosy w trawę. Epir poczuł się wyjątkowo znużony. Usiadł powoli na ziemi, a plecy oparł o ścianę domu.

– Będę tutaj czekał na wasze znaleziska – wykrzyknął. – Tylko nie oddalajcie się za bardzo!

Powieki dziwnie mu ciążyły.

***

Wspinał się po nieznanej ścieżce. Otaczały go nagie, granitowe skały. Nie wiedział dokąd idzie ani, skąd zna właściwy kierunek. Po prostu szedł. Wśród szarych skał rzadko połyskiwała blada zieleń nielicznych roślin. Drobne kamyki uciekały spod skórzanych trzewików. Płuca rozpaczliwie potrzebowały tlenu, którego zdecydowanie brakowało w powietrzu. Panowała złowroga cisza.

Nagle rozrywający uszy huk przetoczył się po zboczu. Kilka kamieni spadło mu na głowę, a za nimi pędziły kolejne. Zdecydowane większe. Wtedy ich zobaczył. Pochylali się nad kępką kwiatów o żółtych płatkach z czerwoną plamką na górnej wardze. Srebrnymi nożykami ucinali łodygi przy pierwszych lancetowatych liściach. Wydawało się niemożliwe, że nie słyszeli hałasu. Nie dostrzegali też zbliżającego się Epira i lawiny luźnych kamieni. Pierwsze głazy dotarły do mężczyzn. Siła uderzenia zmiotła ich ze stromego zbocza. Krzyk spadających mieszał się z bolesnym skowytem chłopaka. Nie mógł im pomóc w żaden sposób. Usłyszał nadejście kolejnej fali. Poczuł, jak stopy odrywają się od nierównego gruntu. Pędził w dół wraz ze schodzącą kamienną lawiną. Zatrzymał się kilkaset metrów niżej. Upadek pozbawił go resztek oddechu, a przyciskające go głazy uniemożliwiały ponowne napełnienie płuc. Tylko drobne kamyki niczym dziecięce piąstki uderzały jego ramiona.

– Epir, Epir! Obudź się wreszcie. – Cienki głosik Mai przywrócił mu świadomość.

Leżał na trawniku. Rozdygotany, oblany zimnym potem spojrzał na pochylające się nad nim drobne postaci siostrzyczek. Ból w klatce piersiowej nie zelżał. Miał wrażenie, że góra kamieni nadal spoczywa na jego torsie. Oddech miał spłycony, a niewesołe myśli kłębiły się i plątały jak wodorosty na dnie stawu. Musi znaleźć mamę. Chwycił się tego pomysłu, jak koła ratunkowego. Ona będzie wiedzieć, co to wszystko znaczy.

Zignorował wyciągnięte w jego stronę rączki pełne zielska i szybkim krokiem wpadł do domu. Przeskakując po dwa stopnie naraz błyskawicznie znalazł się pod drzwiami sypialni rodziców. Zapukał i nie czekając na odpowiedź nacisnął klamkę.

Sylia siedziała na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Ramiona jej drżały, a z ust wypływał niekontrolowany szloch. Usłyszała skrzypienie drzwi i opuściła ręce. Spojrzała na białą jak papier twarz syna i pokiwała głową. Ona też to widziała. Przeżyła ten sam koszmar.

– Mamo – zaczął cicho.

Kobieta smutno pokręciła głową i dała się porwać kolejnej fali płaczu. Słowa nie były potrzebne. Epir zrozumiał wszystko. Widzenie zdarzyło się naprawdę. Ojca i Devina porwała lawina i teraz wysoko w górach spoczywają ich martwe ciała. To nie był sen. Mimo że maleńkie dłonie sióstr obudziły go już kilkanaście minut temu, koszmar trwał.

Tekst powstał na kursie „Odblokuj się i pisz” Aleks Makulskiej

Autor: Agnieszka L.

Entuzjastka aktywnego trybu życia (badmintonistka, biegaczka, spacerowiczka). Miłośniczka kotów. Z zawodu geolożka. Aspirująca pisarka.

Jedno przemyślenie nt. „Koszmarny dzień”

Dodaj komentarz