Ciągle widzę krew na swoich dłoniach. Tych samych, które powoływały do życia.
Pamiętasz dzień, w którym tchnęłam oddech w Twoje papierowe płuca? To mogła być noc. Mało wtedy sypiałam. W nocy świat stawał się nieznośnie cichy i za dobrze słychać było moje demony.
Ale potem byłeś ty. Zrodzony z ciemności i pustki. Utkany ze słów nabrzmiałych z tęsknoty. Podszyty najbardziej skrywanym pragnieniem.
Dałam ci sny. Dałam ci lęki. Dałam gniew.
Byłeś samotnością. Taką samą jak ja.
Dwie samotności obok siebie są już bliskie zupełnie nowego uczucia. Takiego, które nie było dotąd znane żadnemu z nas.
Żar sierpniowych nocy pchał mnie ku tworzeniu. Kreśliłam linie piórem na papierze. Twoje atramentowe życie. Obok niego moje. Biegły obok siebie.
Do czasu.
Czas i ja. Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. On pędził naprzód, gdy ja chciałam się zatrzymać i twił w miejscu, kiedy chciałam ruszyć naprzód. Do przewidzenia było, że i nam wejdzie w paradę.
Zgubiłam nas w czasoprzestrzeni. Noce stały się mniej gorączkowe. Moje opuszki – zdrętwiałe z zimna. Rzadziej sięgałam po pióro.
Znów byłam jedyną samotnością, jaka istniała w pustce. Utknąłeś między splątanymi liniami, w zaschniętym atramencie na skrawku papieru zatkniętym między kartkami grubego notesu.
Próbowałam napisać cię od nowa, ale słowa już nie były mi posłuszne.
Przeprawiałam się przez dziesiątki i setki stron w poszukiwaniu choć kilku zdań wystarczająco dobrych, by cofnąć nas do początku. Do tej samej ekscytacji. Do zniecierpliwionych dłoni mknących po gładkim papierze.
Na próżno.
Uznałam więc, że skoro ja nie mogę cię mieć, nikt inny też nie będzie.
Wydarłam każdą kartkę z notesu, a potem porwałam na strzępy, upewniając się, że nie przetrwało ani jedno słowo, ani jedna litera, ani jeden znak zapytania.
Łzy mieszały się z rozmazanym atramentem. Nie jestem pewna, kto płakał. Byłam bezlitosna.
Na koniec usiadłam na łóżku wśród strzępów papieru. Spojrzałam na swoje dłonie. Na nich – szczątki nigdy nieopowiedzianej historii.
Aż do teraz.