Za siedmioma górami, za siedmioma lasami była sobie mała dziewczynka. Miała piękny czerwony kapturek i czerwoną krew w majtkach. Właśnie została zgwałcona. Szła przez las, płacząc, szlochając, sama. Bała się i nie wiedziała, gdzie może znaleźć bezpieczne schronienie. Zły wilk, mężczyzna-łowca podążał za nią. Chciał ją złapać i zaprowadzić z powrotem do swojej nory. Bo uważał, że ona jest jego własnością.
Dziewczynka szła i nie oglądała się za siebie. Przedzierała się przez gęste zarośla i mgłę, która ukrywała ją miłosiernie. Mgła wdzierała się do jej umysłu, i obiecywała cudowne zapomnienie. Ale dziewczynka nie mogła zapomnieć, jeszcze nie teraz. Teraz musiała znaleźć bezpieczną kryjówkę.
W filmach i bajkach przeważnie jest tak, że na swej drodze bohaterka natrafia na jakiegoś miłosiernego samarytanina, albo rycerza na białym koniu, albo chociaż na wieśniaka o złotym sercu. Ktoś z zewnątrz – inny mężczyzna – musi pomóc i uratować kobietę. Przygarnąć ofiarę pod swój dach. W takiej krzepiącej serca opowieści dziewczynka zaleczyłaby swoje rany w przytulnej gościnie dobrego człowieka, może nawet zakochałaby się w jego synu, wzięliby ślub, wesele by było huczne, mnie by zaprosili, miód i wino bym tam piła, opowieści w kajecie skrobała, a potem młodzi żyliby długo i szczęśliwie.
Tymczasem w życiu najczęściej jest inaczej. Dziewczynka musi uratować się sama. Zraniona, zziębnięta, u kresu sił, wślizguje się do lisiej nory między korzeniami dębu i zapada w sen. We śnie czołga się przez długi, wąski tunel do innej opowieści, do innego życia, do innego snu.
Śni jej się, że jedzie konno po skalistym brzegu na białej klaczy, a obok niej pędzi mężczyzna, w czarnej pelerynie i wysokich butach. Jest coś kociego w jego twarzy. Czarne ma włosy i wąsy, rozwiewa je zimny wiatr znad morza. Długie buty z cholewami dotykają ud. Oboje zatrzymują się nad skalistym urwisku, białe skały piętrzą się pod nimi. Dziewczynka wie, że to sen, bo całe życie jest snem. Czuje, że zna tego mężczyznę-kota od pradawna. On ją prześladuje, przyjmuje różne postaci, by ją posiąść. Stosuje różne fortele. A ona cały czas mu umyka.
– Zabiję się, jeśli nie będziesz moja – mówi mężczyzna-kot w czarnym płaszczu i obnaża w uśmiechu spiczaste zęby – musisz być moja, chcę cię posiąść, chcę cię pożreć, chcę cię mieć tylko dla siebie, chcę żebyś wypełniła tę ziejącą, ropiejącą ranę, jaką noszę w sercu.
Ale dziewczynka czuje, że jeśli powie mu tak, straci siebie. Nie zostanie już ani kawałek jej prawdziwej. Jego rana-dziura będzie tak samo pełna ropy i rozpaczy, jak dotąd. I będzie musiał poszukać kolejnej ofiary.
– Wybieram siebie – mówi dziewczynka. – nie mogę inaczej.
– Nigdy mnie nie kochałaś! – miauknął rozpaczliwie kot w butach i rzucił się w przepaść.
Dziewczynka patrzyła za nim długo. Leciał bezgłośnie i wreszcie spadł na lodowate, zjeżone ostrymi wierzchołkami skały ciemnego klifu.
Poczuła żal, poczuła duszącą winę. Oto dziedzictwo, które jej zostawił. On nie był dla mnie, pomyślała, ale okłamywała samą siebie. Wiedziała, że on będzie ją prześladować w każdym kolejnym życiu. Nigdy nie przestanie, nigdy się nie zatrzyma, bo chce nią wypełnić tę przeraźliwą pustkę, jaką niesie w sobie. Coś zostało mu zabrane i nikt nie wie, co to jest.
Dziewczynka odjeżdża na swej białej klaczy, prowadząc jego ogiera za sobą. Powoli zanurza się w ciemność lasu. Mężczyzna jest tylko martwym kotem leżącym na dole klifu, obmywanym przez dziki przypływ. I on się odrodzi, i ona się odrodzi. Nigdy nie przestaną ze sobą grać.
Dziewczynka przechodzi przez wszystkie fazy ciemności. Nie ma już ni konia, ni broni, ni odwagi, ni nadziei, że kiedykolwiek mu umknie.
I wtedy z mroku znowu wyłania się on. Tym razem przybrał postać jednorożca, z tych, co lubią składać głowę na łonie dziewicy. Nie była już dziewicą, lecz przecież był piękny i na chwilę pozwoliła się uwieść jego czarowi, choć wiedziała, że jest zwierzęciem silnym i dzikim. W każdej chwili mógł stratować ją szerokimi kopytami. Bawił się jej łonem tak długo jak chciał. Dziewczynka poddała się temu, bo nad nią świeciła Matka Luna, która powiedziała: Tak, zrób to, przestań uciekać, wyjdź mu naprzeciw, zaznaj rozkoszy, pokochaj siebie.
Tylko przy kobiecie, która kocha siebie, on odzyska swoją moc i otworzy serce.
Był natrętny, szybki, nieostrożny. Powoli uczyła go, które jej miejsca lubią dotyk, a które nie znoszą, pokazywała, jak mocnego dotyku chce, jak wiele miłości jest w stanie znieść. Matka Luna kiwała nad nimi głową i mówiła: To jest dobre.
Dziewczyna zaufała sobie. Pozwoliła mu igrać ze swoją dziewczęcą różyczką, pozwoliła mu napełnić się jego męskością, pozwoliła złym wspomnieniom rozpłynąć się w leśnym mroku. To były inne życia, powiedziała do siebie. Wtedy inaczej się nie dało. Oboje byliśmy nieświadomi i pełni bólu. Teraz się odrodziliśmy jak niewinne dzieci. Możemy zacząć od nowa.
Schwyciła go za brodę i poprowadziła, jego, ogromne zwierzę, umięśnione i silne, skrzyżowanie konia, kozła i byka, do małej chatki w lesie, w której wszystko się zaczęło i wszystko skończyło. Tam dmuchnęła na niego sproszkowanymi ziołami, obeszła trzy razy dokoła, wypowiedziała zaklinadła i wzywała starych bogów, by dali mu męską siłę, tę prawdziwą. By dali jej kobiecą siłę, tę prawdziwą.
Potem mężczyzna i kobieta stanęli naprzeciwko siebie w swych ludzkich postaciach i patrzyli sobie w oczy. Po tysiącu wcieleń, po milionach krzywd, szantażów i przemocy, znowu byli razem, nie rozdzieleni. Oboje nadzy, prawdziwi, silni, równi sobie, choć nie tacy sami. Połączyli się. Oboje tego chcieli. Oboje byli gotowi. Gotowi by sobie wybaczyć. By dzielić ze sobą życie na dobre i na złe. By darzyć niekończącym się szacunkiem i miłością inność drugiego.
Matka Luna patrzyła na nich z góry okrągła, szczęśliwa. Tańczyła na nieboskłonie z radości, że mężczyzna i kobieta są znowu razem, wolni, prawdziwi, równi i różni.
I żyli długo i szczęśliwie.