Zapowiada się cudowny wieczór.
Jesteśmy po długim spacerze, dzień był przepiękny, ciepły, wiosenny. Pachną bzy, donikąd nam się nie spieszy. Słońce zmierza ku zachodowi, ciepłe światło złotej godziny podbija kolory parasoli, tworzących baldachim nad restauracyjnym ogródkiem. Jest mi dobrze.
Siadamy w małym lokalu na Saskiej Kępie. Uwielbiam klimat ulicy Francuskiej i te wszystkie knajpki usiane po obu jej stronach. Cieszy mnie, że się tu wybraliśmy. Zamawiamy kolację – wypasione kanapki, które w menu nazywają się szumnie sandwiczami, i piwo rzemieślnicze. Zamówienie wjeżdża na stół, kanapki wyglądają wspaniale! Ciemna bułka, szarpana wołowina, mnóstwo świeżych warzyw i sos, który według opisu z menu powinien smakować nieziemsko. Nie mogę się doczekać, cieknie mi już ślinka, jestem taka głodna… Ale z tyłu głowy włącza mi się czerwona lampka, wewnętrzny sygnał alarmowy. Coś mi tu źle pachnie. Powiedziałabym, że podejrzanie śmierdzi.
Mimo to wgryzam się w sandwicza – i szlag mnie trafia, bo znowu nie spytałam, czy wśród przypraw w sosie nie ma JEJ – najgorszego zioła świata, psującego mi zupę pho i gruzińskie chinkali, sprawiającego, że w większości knajp nie zamawiam curry. Dlaczego wiecznie zapominam o jej istnieniu? Może po prostu je wypieram…
K O L E N D R A.
Mówią, że albo się ją kocha, albo nienawidzi – nie ma stanów pośrednich. Należę do tej drugiej grupy.
Nie wiem, nie umiem wyjaśnić, co jest nie tak z tym smakiem i zapachem, ale wyczuwam kolendrę z daleka i mdli mnie od razu. Odrzuca mnie najmniejsza nawet drobina. Nie pomoże usunięcie liści kolendry z potrawy. Dla mnie danie jest stracone, przenikło obrzydliwą wonią i smakiem. Długo nie potrafiłam jej zidentyfikować. To było coś kompletnie obcego moim kubkom smakowym. Nie wiedziałam o jej istnieniu, ale od początku, kiedy po raz pierwszy spróbowałam kuchni gruzińskiej, wiedziałam, że jest coś, co sprawia, że nie przełknę ani jednej potrawy. Tego specyficznego wrażenia w ustach nie umiem określić słowami. Kiedy jem dania przyprawione kolendrą, czuję jej obecność każdą komórką ciała – i wzdragam się na samą myśl o tym.
Podobno to wszystko jest w genach. Niektórzy są genetycznie zaprogramowani. Ich zmysły nastawione są na wyczuwanie kolendry ze zwielokrotnioną siłą. No ja dziękuję za taki gen!
Jeśli piekło istnieje, w swoim będę szła przez krainę obfitości, w której będę mijała mnóstwo wspaniale podanych, apetycznie wyglądających potraw i będę umierać z głodu przez wieczność, ponieważ we wszystkich znajdę kolendrę.
Tekst powstał podczas speed writingu w ramach „Pisalni” – warsztatów kreatywnego pisania na żywo, prowadzonych przez Aleks Makulską <3
Wybacz, ale ubawiłam się przy tym tekście… Choć oczywiście wierzę, że może być dla Ciebie koszmarem to wszystko 😉 Ja osobiście tak bardzo ją kocham, że aż znalazłam w necie olejek o zapachu ziaren kolendry, bo mnie rozpływa z rozkoszy ich zapach………………….
No wiem.
Już sobie idę ;)))
Haha, no właśnie – odbiór kolendry jest tak drastycznie rożny! Cieszę się, że rozbawił Cię ten tekst 🙂