PRZEKLĘTY MRÓZ!

– Blin, kakoj koszmar!

Ostre, jakuckie światło oślepia Dziadka Mroza, odbijając się od sopli zwisających z okiennej ramy. Dziadek stoi w oknie w wełnianych połatanych kalesonach i poplamionej żonobijce, patrząc niechętnie na czapy zamrożonego śniegu, zalegające na balkonie w przeciwległym bloku. Stoi w tym oknie i jak co dzień nie może uwierzyć, że na starość wylądował na Syberii, zesłany w ramach nakazu pracy jeszcze przez radzieckie władze na posadę niemającą żadnego związku z jego pierwotną specjalizacją. Za to w stu procentach podkreślającą nie tylko świeckość Związku Radzieckiego, ale i rzekomy jego dobrobyt. “Gówno, nie dobrobyt” – myśli Dziadek, z zażenowaniem zerkając na znoszoną bieliznę. “– Jak wszystko, zresztą, w tym przeklętym kraju”.

Czasem zdaje mu się, że jego poprzednie życie – dobre, mroczne życie czarnoksiężnika równego słowiańskim bogom – to tylko odległy sen, częściowo już zatarty w pamięci. Zresztą, nocami wciąż powracają do niego sny, w których jak niegdyś zamraża śmiertelników tylko dlatego, że ma taki kaprys i nikt nie jest w stanie go powstrzymać. Czasami też kradnie ich złoto i porywa dziewice (a w zasadzie laski same lgną do niego, bo się naoglądały amerykańskich seriali kryminalnych o przystojnych zbirach i teraz też chcą swojego Dextera albo Hannibala). Dziś, na przykład, przyśniło mu się, że przemienił cały Jakuck w swój zimowy ogród (nooo, o to to nawet nie bardzo by się musiał starać, bo Jakuck i tak przez większość roku przypomina lodowisko), a wszystkich jego mieszkańców w gustowne figury lodowe w stylu dworu Katarzyny II. Niestety, w chwili, gdy dekorował jedną z rzeźb powiewającym choinkowym boa, obudził się boleśnie, zwalając się z bujanego fotela z brzękiem butelek po samogonie wprost na podłogę.

– Koszmar… – wzdycha teraz znowu, uświadamiając sobie, że przegrał życie. Powinien był uciekać w cieplejsze strony już kiedy ci dwaj nachalni Macedończycy przybyli na Ruś ze swoim dziwacznym alfabetem i prawosławiem. Nie uwierzył wtedy jednak, że Rusini mogliby porzucić czczonych z dziada pradziada słowiańskich bogów. No a poza tym młody był, butny i pełen wiary w siebie, nie to, co teraz – stary dziad ze skołtunioną brodą i odstającym brzuchem, z krzyżem łupiącym od dźwigania magicznego worka i bólem stawów poprzedzającym każdą zmianę pogody.

Dziadek opłukuje czerwoną, pobrużdżoną twarz wodą z miski i wciąga pogryzioną przez mole szubę oraz wyliniałą czapkę uszankę. Prycha na widok oficjalnej niebieskiej szaty, wiszącej w rogu pokoju. Wielkimi krokami zbliża się siódmy stycznia, najgorszy dzień roku, kiedy całe zastępy rozszczebiotanych Snieguroczek siłą wbijają go w śmierdzący naftaliną urzędowy płaszcz – ten sam, który kurzy się teraz niedbale na wieszaku – wciskają mu kostur w dłoń, a na głowę idiotyczną, wielką czapę, która opada mu na oczy. Nawet w tych cholernych syberyjskich mrozach Dziadek poci się w służbowym stroju niczym spity kierowca TIRa, zagubiony na stepowych bezdrożach gdzieś w Turkmenistanie. 

Nienawidzi smrodu trojki, ciągnącej jego sanie, ani samych sań, wyprodukowanych jeszcze za Lenina, w latach 20. XX wieku. Sanie trzęsą i podskakują, gdy konie pędzą po lodowych koleinach i przez śnieżne tunele, wiatr piździ jak na Kamczatce, a Dziadek Mróz czuje, że żołądek podchodzi mu do gardła, a usta wypełnia smak żółci. Nienawidzi jebanego zimna, z zaciętością chińskiego akupunkturzysty wbijającego się długimi igłami pod płaszcz i czapę, skuwającego brodę grubymi soplami i ścinającego skórę twarzy. Jedyny plus życia w Rosji i do tego na Syberii jest taki, że ludzka mentalność zmienia się tu równie powoli, jak jeszcze w poprzednim stuleciu przemieszczały się lodowce Ziemi Północnej (bo teraz to już nawet one zapierdzielają, zupełnie jak cały Zachód). Zachodnie nowinki w rodzaju #MeToo nie przyjmują się zanadto na twardej, zamrożonej ziemi Matuszki Rossii, wobec czego Dziadek bez obaw może obłapiać Śnieżynki, gdy szykują go w styczniu do drogi. A te, głupie, chichrają się przy tym jeszcze, jakby miały po –naście, a nie –dzieści lat. Fakt, że hojnie poi je samogonem.

Nie, żeby i tu, w Jakucku, nie zdarzały się skandale. Jedna twierdziła, że jest jego wnuczką (myślała, durna, że jest dziany, szybko jej przeszła miłość do domniemanego przodka, gdy sprawdziła stan jego konta). Była też taka, która nazwała go chujem i zapijaczonym obleśnym dziadem, zagroziła nawet, że go wyda milicji, więc ją szybko zwolnił, pozbywając się problemu. Tyle że potem usłyszał, że wyjechała do Moskwy i robi tam karierę w showbiznesie, nawet sobie mieszkanie na Rublowce ponoć kupiła – krew Dziadka zalała, gdy mu o tym doniosły inne Śnieżynki, bo on nadal tkwił tutaj, w tej chujowiźnie pośród jakuckiej zimy, na państwowym garnuszku, z resztek po podatkach od obywateli Federacji Rosyjskiej (bo większość zgarniała i w ZSRR, i teraz pazerna partyjna wierchuszka).

Przynajmniej stać go na gorzałkę, pędzoną przez kumpla z przeszłości, kolejny słowiański relikt adaptowany do postsowieckiej rzeczywistości – Zmieja Gorynycza. Zmiej ukrywa się w krainie wiecznej zmarzliny po jakimś przypale z dostawą marihuany od Smoka Wawelskiego – chyba w ramach swojej odwiecznej krucjaty przeciw smokom usiłował okantować dilera i zawłaszczyć rosyjski rynek, ale coś się jak zwykle zjebało, bo Gorynycz to urodzony pechowiec. Nie żeby Dziadek Mróz nie ostrzegał starego żmija przed robieniem biznesów z Polaczkami. 

Sam kiedyś miał w Polszy dalekiego krewnego, też z Mrozów, jakoś tak na R mu było, dziwacznie tak – Rajmund albo Romuald, Dziadek nigdy nie mógł zapamiętać tego wymyślnego imienia. W każdym razie chłopak był inteligentem, a wiadomo, że tacy to szemrane typy, za dużo myślą. Chowano go na prawnika, a został gryzipiórkiem i smarował jakieś groszowe powieści, póki się nie okazało, że ma kilka tożsamości – dziś powiedziano by, że to osobowość mnoga. Czasem, ku zgorszeniu ówczesnej opinii publicznej, przebierał się nawet za kobietę, a wreszcie wyszło na jaw, że jedna z jego osobowości to seryjny morderca. Dziadek Mróz wtedy tego nie pochwalał, bo był już stulecia po praniu mózgu, przez które chrześcijanie nawrócili go na dobro i szlachetność. Jednak dziś, gdy bycie postacią pozytywną obrzydło mu do reszty i wpędzało go w depresję, gdy tęsknił za swoją beztroską młodością nikczemnego maga – dziś nawet szanował to szaleństwo kuzyna. Co nie zmienia faktu, że interesu by z nim nie kręcił – w końcu to Polak.

Niestety, wężysko nie słuchało mądrych rad Dziada – no to teraz ma za swoje. Zamiast grzać cielsko choćby w Soczi, odmraża gadzi kuper w Jakucku, ukryty w ludzkiej postaci. Przynajmniej Dziadek ma z kim pogadać, wypić szklaneczkę albo dziesięć i powspominać stare, dobre czasy sprzed ekspansji chrześcijaństwa. Teraz też zbiera się do przyjaciela, zawijając w gazetę kawał suszonej słoniny i chowając pakunek za pazuchą. Wychodząc, spogląda kontrolnie na swoją smętną kawalerkę z odklejającą się tapetą – świadectwo własnego upadku. Większość mebli musiał wyprzedać, zresztą, i tak pamiętały czasy Iwana Groźnego, strach było na nich przysiąść. 

Poza urzędową szatą i bujanym fotelem stoją tu jeszcze wyleżany, skrzypiący tapczan, rozklekotany stół z odłażącą farbą i jedną nogą krótszą od pozostałych (wiecznie trzeba podkładać serwetkę, żeby się nie chwiał), drewniane krzesło oraz lakierowana szafa. Dziadek rzuca jej nienawistne spojrzenie. Mebel skrywa w swoich trzewiach wielki, magiczny worek bez dna, ten sam, w którym niegdyś, jeszcze będąc czarnoksiężnikiem, Mróz przetrzymywał dzieci, nim ich rodzice obdarowali go prezentami, by rozwrzeszczane bachory uwolnił. Przez myśl mu wtedy nie przeszło, że przyjdzie dzień, w którym los się odwróci i to on będzie obdarowywał rozwrzeszczane bachory prezentami wyciąganymi z worka. Starzec wzdycha po raz ostatni, po czym macha na ten cały syf ręką.
– Wot, żizn’… – stwierdza filozoficznie i rusza najebać się ze Zmiejem.

Gorynycz mieszka w drewnianej, zabytkowej chacie na skraju Jakucka, więc Dziadkowi schodzi się trochę, nim do niego dociera. W progu wita go donośne: “Job twoju mat’!!!”, rozpoczynające całą litanię dopracowywanych przez stulecia przekleństw, oraz brzdęk tłuczonego szkła i odgłosy panicznej krzątaniny. Mróz wchodzi do kuchni, wprost w kałużę rozlanego samogonu i stłuczonego gąsiora.
– Boże moj, Gorynycz! Masz trzy głowy na karku, ale łapy, widzę, wciąż dziurawe!
Gorynycz, który w ludzkiej postaci jest niskim, łysawym pięćdziesięciolatkiem w drucianych okularach i z niechlujną szczeciną zarostu, załamuje ręce.
– Oj, oj, oj! – biadoli. – Aj, aj, aj! – dodaje. – Tyle zacnej gorzałki poszło w pizdu! – Po jego policzkach toczą się łzy wielkości jaj Fabergé. Dziadek podpiera się pod boki i kręci głową nad marnotrawstwem zasobów, tak cennych w syberyjskich warunkach. W końcu spluwa w kałużę i mówi:
– Nie bądź baba, Gorynycz. Posprzątaj, a ja zadzwonię po Kościeja.
Na samo brzmienie imienia Nieśmiertelnego gadzie oczka Zmieja błyszczą jak na widok złota. Zaraz też łapie brudną ścierę i niczym Michaił Barysznikow zaczyna z nią pląsać po kuchni.

Woda żywa Kościeja Nieśmiertelnego słynie ze swego woltażu od Wysp Sołowiowych po Magadan. Nie tylko człowieka skostniałego na mrozie rozgrzeje i życie mu przedłuży (i w dodatku jakby weselszym uczyni, co w Rosji jest nie bez znaczenia), ale jeszcze zamarznięty silnik w aucie postawi znów na nogi i zamki w drzwiach rozmrozi. Bezcenny trunek w podbiegunowych warunkach. A dla prawdziwych przyjaciół Kościej, alchemik dawnej daty, pędzi jeszcze zacniejszy specjał – wodę martwą. Ooo, różne cuda ludzie o wodzie martwej wygadują. Że kilka jej kropel wystarczyło, by ratować całe obozy pracy w latach pięćdziesiątych, zagubione w śnieżnej zawiei. Dzięki niej karne brygady znów mogły rąbać drzewa w tajdze ku chwale Stalina. Że jednego takiego Pał Pałycza, co przymarzł do słupa, wracając z zakładowych obchodów Nowego Roku do domu, wróciła do żywych – i jeszcze gębę ospowatą mu wygładziła, dzięki czemu pannę sobie w końcu jakąś przygruchał. Że jak Iwan Borysowicz z Borysem Pawłowiczem się na noże pocięli, tocząc przy wódce zażartą i wieczną jak Lenin dyskusję, “kto winien” i “co robić”, to i rany im zasklepiła, i pojednała zwaśnionych, napełniając ich dusze błogością i miłością bliźniego. I tak dalej, i tak dalej. Byli i tacy, co wierzyli, że martwa woda zdołałaby obalić Putina, ale bali się na głos o tym mówić. Dziadek w dupie miał i Putina, i w ogóle większość świata. Bardzo by chciał, żeby martwa woda potopiła wszystkie bachory na Ziemi i Federację Rosyjską wraz z nimi, ale wszystko, co ludzie gadali o jej mocy, to brednie, pobożne życzenia i majaki. Jedyne, co tak naprawdę może z nią zrobić, to uchlać się i choć na parę godzin zapomnieć o bachorach, trojce z saniami, prezentach i rosyjskiej zimie. Z ulgą więc wita Kościeja Nieśmiertelnego w drzwiach chaty Gorynycza.

C.d.n.


Opowiadanie powstało w ramach „Pisalni”– trzymiesięcznych warsztatów pisania na żywo. Ilustracja (znaleziona w internecie) pochodzi z jednej z radzieckich pocztówek noworocznych.

Autor: Paulina Boguta-Miller

Jedno przemyślenie nt. „PRZEKLĘTY MRÓZ!”

  1. Idealne opowiadanie ma dzisiejszy mroźny dzień! Balsam lekturowy dla czytającego – rosyjski koloryt z Dziadkiem Mrozem plus kunsztowne nawiązania do współczesnej kultury i piękny literacki język! Wow – chcę więcej! 🙂

Dodaj komentarz