– No, to proszę opisać, co pani lubi – terapeutka nawet przez kamerę wygląda sympatycznie i wzbudza moje zaufanie. Nie do końca jednak rozumiem, o co pyta. Przecież większość osób wie, że ja niewiele rzecz lubię, a prawie niczego – nie lubię. Że, jak to usłyszałam, jestem depresyjna w swojej wizji świata, a nerwicę i złe humory to mam na własne życzenie.
Widzi moje skonsternowanie i podpowiada:
– Pytam na przykład o pogodę. Większość ludzi teraz się cieszy, że w końcu wyszło słońce, a pani?
„A ja jak zwykle jestem dziwna” – myślę, ale nie mówię. Nienawidzę słońca, bo nie daje ono miejsca na ukrycie się z czymkolwiek. Pokazuje rzeczy takimi, jakimi są na pierwszy rzut oka, nie pozostawiając pola wyobraźni i nie dając możliwości interpretacji. Duszące promienie słońca nie gwarantują wytchnienia. Zamykają mnie za to w wilgotnym słoiku, jakbym była co najmniej jakimś średnio interesującym okazem do lasu ukrytego w szklanym opakowaniu. Stąd tylko krótka droga do stwierdzenia…
– Lubię deszcz.
Kobieta przytakuje, po czym mówi swoje charakterystyczne:
– O! Proszę kontynuować – dodaje.
– Pamiętam, jak kiedyś, już pod koniec roku szkolnego, wracałam pieszo do domu. Dzień był upalny, a upał dawał się we znaki również uczniom, którzy w idiotycznym okresie gimnazjalnym uznali za stosowne psuć innym ludziom zarówno humor, jak i poczucie wartości. Chodnik był rozgrzany do tego stopnia, że czułam, jak w tenisówkach gotują mi się stopy. Na ulicy pełno ludzi – ich zapachów, głosów, spojrzeń. Czułam, jakby mój nastoletni świat miał za chwilę legnąć w gruzach. Słońce dusiło mnie i nie pozwalało nigdzie się schować. A ja chciałam zapaść się pod ziemię, w nadziei, że tam będzie chłodniej, ciszej, przyjaźniej.
I wtedy spadł deszcz. Ludzie w popłochu uciekali, chowali się pod dachy i wyciągali parasolki. Ciepły, prawie że letni deszcz szorował o chodnik i spływał wartkim strumieniem z górki, pod którą akurat się wspinałam. Po chwili poczułam, że równie dobrze mogłabym iść boso – deszcz zmywał z drogi wszystkie przeszkody i przyjemnie koił wszelkie zmartwienia. Nagle zauważyłam, że na ulicy zostałam zupełnie sama. Nieliczne spojrzenia patrzyły z politowaniem na mnie – chudą nastolatkę z ogromnym plecakiem, stojącą na środku chodnika z rozłożonymi rękami i śmiejącą się w głos. Wariatka jak nic. A ja dopiero wtedy poczułam, że ten świat ma jednak jakiś sens, że porusza się i wybacza błędy.
Urwałam, a terapeutka patrzyła na mnie w milczeniu. Nie oceniała, bo była profesjonalistką, ale czułam, że w jej głowie rodzi się coś, na co ja jeszcze nie wpadłam. Czekałam, aż stwierdzi, jaka jednostka chorobowa tym razem wychynęła z obrazu, który właśnie jej przedstawiłam. Przecież nikt nie lubi deszczu. W końcu uśmiechnęła się i powiedziała:
– Ach, czyli lubi pani życie?
Bardzo mi się podobał ten tekst, a pointa najbardziej ❤ Czad! 🤩
Super tekst! Czułam się jakby ten deszcz mi moczył te buty.
❤❤❤Mega mi się podoba, sama lubię deszcz. Tak świetnie opisałaś ten moment jak ludzie uciekają by ukryć się przed deszczem, byłam tam z Tobą, wiem chciałaś być sama, ale jednak nie mogłam się powstrzymać.
Hehe. Cudna puenta, uśmiechnęłam się na koniec. Trochę ta rozmowa przypomniała mi rozmowy z moją terapeutką. Pięknie i autentycznie opisałaś i upał i deszcz, czułam to i byłam tam razem z Tobą 🙂