Pamiętasz tę biblijną opowieść o dwóch siostrach? Jedna ciągle się krząta, martwi się i stara, by godnie ugościć Jezusa, a druga siedzi u jego stóp i nic ją nie obchodzi prócz słuchania Jego słów?
Całe dzieciństwo próbowano wychować ze mnie Martę, a ja, cholera jasna, jestem Marią.
Próbuję ze wszystkich sił się dostosować do wzorca praktycznej kobiety, krzątać się, karmić i opiekować, ale to nie mój talent. Idzie mi jak po grudzie. O wiele lepiej mi w pisaniu, medytacji, łażeniu po drogach i bezdrożach. Idzie mi to łatwo i sprawia tyle radości.
Bycie Martą to ciągła walka. Walka z dziećmi, które rozlewają soczki i rozbijają jajka na podłogę. Walka ze sobą i własnym zmęczeniem. To martwienie się, czy zdążę, czy zrobiłam dość, czy będzie smakowało. To wkurw, że na dopiero co poodkurzanej kanapie ktoś rozsiada się z suchą bułką w ręce.
Wszystkie kobiety mego rodu były Martami.
Wszystkie święta, jakie pamiętam, to wkurzone Marty poganiające mnie, “leniwą” Marię, do roboty.
Teraz ten konflikt już nie jest na zewnątrz, ale we mnie, w środku.
Zaplanowałam na pierwszy dzień Świąt: mazurek pomarańczowy, babkę wielkanocną, baranka z bezami i śląski obiad: roladki, kluski, sos i modrą kapustę. Nie zrobiłam nawet zakupów.
A teraz, zamiast pędzić do sklepu, smażyć i mieszać zamknęłam się w sypialni i piszę. Nie muszę chyba dodawać, że okien też nie umyłam.
Jutro chyba pomożemy miejscowym restauratorom przetrwać trudne czasy.
A Ty, jesteś Martą czy Marią?
A może udaje Ci się godzić w sobie obie te role?