Komendant Maksymilian Truchełko był zły. Nie, on był wściekły.
– Niech no ja dorwę tych gamoni w swoje ręce – krzyczał. Co nie było takie gołosłowne, bo jego sześć ramion miało bardzo duży zasięg.
Stał przed drzwiami Międzygalaktycznej Ładowni Owoców Twardych (w skrócie MŁOT). Największy magazyn był aż po dach wypełniony skrzynkami. Ich zawartość nie była nikomu znana.
– Zamawialiśmy żółtowocki, a przywieźli żółte owocki. Co my mamy z tym zrobić? I co to w ogóle jest?
– Nazywają je cytrynami – pisnęła panna Żaklina Bób. Pełniła tu funkcję sekretarki i księgowej. Dzięki giętkiemu ciału i licznym odnóżom bardzo łatwo mogła dostać się do każdego zakamarku magazynu.
– Skąd to przyleciało?
– Z tej małej planetki Ziemia.
– Oczywiście, głupio pytam. Jak nam wcisną jakieś gówno to na pewno od tych cwaniaków. A dokładnie, który przewoźnik odważył się to tu zostawić?
– Janusz Kowalski – wydukała Żaklina – Z Polskiej Spedycji Separacyjnej “Społem”.
– A Polaczki. Ci to są bezczelne złodzieje jak nikt. Oczywiście zainkasował kasę i ślad po nim zaginął?
– Chyba tak – zachlipała Żaklina.
Widziała, że szef był cały purpurowy. Jego wściekłość wylewała się uszami dosłownie.
– Ile wziął?
– 2 000 000 zielonych blastrów – jęknęła Żaklina.
– Co?! – ryknął Maksymilian.
– Przecież za to można kupić wypasiony statek bojowy. Jesteśmy zrujnowani. Oj, nie ujdzie to komuś na sucho! Idziemy do Najwyższego.
– Czy to konieczne? – drżącym głosem spytała Żaklina.
– Może coś wymyślimy? Może te cytryny do czegoś się nadają?
Truchełko podszedł do najbliższej skrzynki i wziął owoc do jednej z rąk. Był soczyście żółty. Jego skóra była gruba i lekko pomarszczona. Spróbował go ugryźć.
– Tfu, tego się nie da zjeść.
– A może trzeba to ugotować albo usmażyć? – pisnęła panna Bób.
– No coś ty, po co taki owoce, których nie można zjeść na surowo.
– To chyba trzeba obrać.
– No dobrze spróbuję.
Maksymilian wziął kolejny owoc i rozkroił skórę. Wewnątrz był mała żółta kula, miękka i soczysta. Rozerwał owoc i wziął kawałek do ust. Jego reakcja przeraziła Żaklinę. Komendant najpierw zbladł, potem poczerwieniał, wybałuszył oczy i wywalił jęzor.
– Na kosmiczne trzmiele, to kwas. Wypali mi chyba gębę.
Żaklina szybko chwyciła butelkę z wodą i podała szefowi.
– Proszę popić, na pewno pomoże.
Truchełko wypił jednym haustem całą zawartość naczynia.
– No nie – Maksymilian stęknął – Naprawdę nie mamy co z tym zrobić.
Ze złości kopnął skrzynkę. Jej zawartość rozsypała się po podłodze. Komendant zaczął skakać po turlających się owocach i je rozgniatać.
Odwrócił się i zrezygnowany podążył do biura.
– Szefie, szefie, niech pan poczeka – zawołała Żaklina – Proszę spojrzeć.
Truchełko odwrócił się i stanął zdziwiony.
Wokół rozdeptanych cytryn pojawiły się psoraki. Zaczęły chłeptać sok, który zmieszał się z rozlaną tu wcześniej wodą. Psoraki były pracownikami magazynu i zajmowały się załadunkiem i układaniem towaru. Nigdy jeszcze komendant nie widział ich, aby zjadały coś z takim apetytem.
– Hej Morgusz – zawołał najbliższego psoraka. – Wam to smakuje?
– Oj sefie – Morgusz soczyście seplenił – to jest psepysne. U nas w domu mamy podobny napój. Daje duzo zdrowia.
Truchełko zamyślił się. Może jest jakieś rozwiązanie.
Kazał przynieść sobie do biura skrzynkę cytryn. Obrał wszystkie owoce a potem rozgniótł je. Wyciśnięty sok zmieszał z dużą ilością wody. Zamieszał. Odczekał. Odważył się upić łyk. I zdziwił się. Napój miał delikatnie kwaskowy smak. Był bardzo ożywczy i gasił pragnienie.
– Żaklina – wrzasnął – Robimy interes. Dawaj mi tu brygadę psoraków. Będziemy z tych nieszczęsnych cytryn robić napój. Trzeba zaraz, gdzie się da, rozesłać reklamy. Najlepszy, z egzotycznych krain, dla polepszenia zdrowia i tak dalej. No wiesz, zwyczajowe bla bla bla. Tylko to trzeba jakoś nazwać.
– Może lemoniada – szepnęła Żaklina.