Byli jak wygłodniałe, na wpół zdziczałe psy, weszli do naszej wsi i rozdziawiali usta na widok tego, co mamy w chałpach, mundury mieli podarte, brudne, buty owinięte szmatami, żeby im się całkiem nie rozpadły, młodzi byli, dzieciaki prawie, niektórym dopiero co sypał się wąs, wpadali bez pukania do domów, wołali diewoczki diewoczki, szukali rozrywki, wódki, skarbów.
Jak tylko synek od Klusków przeleciał przez wieś krzycząc Rusy idą, Rusy idą, wzięłam chustkę po nieboszczce mutrze na głowę i wypadłam z domu szukając Helenki. Lena, Lena, krzyczałam, znalazłam ją w końcu u Agnes Klichowej, te dwie od małego się kolegowały. Szukały schronienia, chciały się schować w chlewiku z kozą, chodźcie do nos, zawołałam, do nos na góra, pociągnęłam je obie za sobą, szesnastoletnie siksy, łatwy cel, biegłyśmy dysząc, rozchełstane, w samych zopaskach. Po głównej drodze z Toszka do Strzelec Opolskich już przejeżdżały czołgi i panzerwagen, niektóre skręcały do nas, biegłyśmy ile tchu po zamarzniętej łące, żeby tylko nas nie zauważyli, przemykałyśmy się z tyłu domów, po opłotkach. Wciągnęłam dzioułchy do chałpy w ostatniej chwili, dałam po dece i wepchnęłam po drabinie na góra. Zatrzasnęłam klapę, a oni już byli na progu.
Fater poszli ich przywitać. Weszli, jakiś podoficer, bo miał dystynkcje i był lepiej ubrany, i ci obdarci żołnierze. Rozglądali się jakby byli u siebie, jeden klepał się uparcie po nadgarstku i wykrzykiwał coś po rusku. Zrozumiałam, chciał zegarek, miałam mój złoty, co dostałam w prezencie ślubnym, schowany pod łóżkiem w izbie, ale niedoczekanie ich, nie miałam zamiaru nic im dawać. Ale oni nie ustępowali, złapali fatra za koszulę i potrząsali, przeszukiwali kąty, wyrzucali rzeczy ze szranku, z byfyju, strzelali w powietrze.
Postanowiłam udawać głupią i przyniosłam temu, co się klepał po nadgarstku, bandaż, że niby myślę, że mi pokazuje, że go boli ręka, trzasnął nim w kąt, znowu zawrzeszczał: “czasy, czasy”. Dobra, coś trzeba będzie poświęcić, poszłam od izby i przyniosłam zegarek fatra, ten stary zepsuty na łańcuszku z dewizką, niemodny już, Rus się udobruchał, chodziło mu co prawda o taki na rękę, ale lepszy rydz niż nic, inny zabrał nam radio i zawinął go w obrus, reszta zaczęła domagać się wódki.
Germanskaja swołocz, wodku, wodku, dawaj, dawaj, krzyczeli, fater nie mieli wyjścia, wyciągnęli butelkę bimbru, który tej zimy pędzili z przemarzniętych ziemniaków. Postawiłam na stole kieliszki i chciałam się schować w izbie, żeby o mnie zapomnieli, wzięłam Hildkę na ręce, chustkę po mutrze naciągnęłam jeszcze bardziej na oczy, żeby wyglądać na starszą niż jestem. Nie pozwolili mi odejść, kazali siadać przy stole, fater musieli nalewać, im, sobie i mnie, pytali, kto ja jestem, doczka czy żena. Żena, żena, odpowiedzieliśmy.
Musieliśmy pić. Jeden młody Rus, co miał modre oczy jak mój brat nieboszczyk Johann, zaczął robić miny do Hildki, mała się chichrała, jakby nie wiem jaki fajny ujek przyszedł w gości. Rusy chciały jeść, z ulgą wstałam od tego stołu, nie było nic gorszego niż siedzieć tak z nimi, upijać bimber z kieliszka i robić wszystko, by pić jak najmniej. U mnie to jeszcze przechodziło, ale fater raz próbowali wylać trochę wódki do rękawa, A Rusy od razu się zorientowały i jeden wyjął pistolet, strzelił w sufit, zatrzęsłam się cała, bo na górze siedziały Helenka i Agnes. Ale kula nie przebiła krokwi, trzeba było pić, zaczęłam smarować im sznity smalcem, kiszone ogórki wyjęłam, kapuśniok podgrzałam, jedli aż się im uszy trzęsły, gdyby nie te ich dzikie oczy i to, że mieli broń za pasem, to bym pomyślała, że robię dobry uczynek, zbłąkanym jeść daję.
Oni nie jedli, oni żarli. Było już dawno ciemno na dworze, a my ciągle siedzieliśmy, jedliśmy i pili, a oni próbowali z nami rozmawiać. Czasem udawało się ich zrozumieć, bo ich niektóre słowa były podobne do polskich, a oni się dziwili, jak to, że my po polsku mówimy, przecież tu już Germania! Fater zaraz jął się tłumaczyć, że my Poloki, tylko Niemcy tu nami rządzili.
Fater nigdy w życiu by tak wcześniej nie powiedzieli, jak byłam mała i był ten plebiscyt, to Fater na Niemców głosowali, jednego dobrego słowa o tej Polsce za miedzą nie powiedzieli, ale teraz zdaliśmy sobie sprawę, że od tego dnia, od tej styczniowej nocy, kiedy Rusy wlazły, to my jesteśmy Poloki na wieki wieków amen.
Nasz wielki zegar wybił już północ, Hildka już dawno spała w izbie, a i mnie kleiły się powieki, fater już byli tak pijani, że się ledwo na stołku trzymali. Myśleliśmy że sobie już pójdą, najedzeni, napici, z zegarkiem i z radiem, i innymi rzeczami, co ukradli, ale oni dopiero się rozochocili.
Diewoczki, powiedzieli, diewoczek się im zachciało, gdie diewoczki. Diewoczki nie ma, diewoczki nie ma, mówili fater, a wtedy oni rozjuszeni, jeszcze raz poszli do izby i do obórki, i do szopy, i do chlewika, a kiedy nikogo nie znaleźli, kilku wyszło z domu i poszli szukać dziouch gdzie indziej, ale trzech i podoficer zostało, jeden Rus chrapał na stole, drugi zaczął się wspinać po drabinie na góra, a trzeci spojrzał na mnie i jednym ruchem ściągnął mi chustkę z głowy. Powiedział coś po rusku, a ja go zrozumiałam, nie taka ona stara, powiedział, i zaczął rechotać, fater chcieli mnie bronić, już wstawali z krzesła, ale ten podoficer położył mu rękę na ramieniu, siedź, powiedział, nalewaj, powiedział, a ten żołnierz wziął mnie do izby, a ja zamknęłam oczy, położyłam się na plecy koło śpiącej Hildki i w myślach odmawiałam różaniec, żeby tylko nie znaleźli Helenki i Agnes.
O świcie sobie poszli. Dostali rozkazy, musieli jechać dalej, oficerowie wsiedli do swoich wojskowych aut, żołnierze ruszyli za nimi piechotą. Ten, co ze mną leżał, koniecznie chciał, żebym mu napisała na kawałku papieru jak się nazywam, i adres, że niby chce do mnie pisać i że po mnie przyjedzie. Nabazgroliłam mu coś nieczytelnego. Kiedy wreszcie ucichły ich kroki i hałas samochodów, poszłam do gnojoka i rzygałam. Żołądek przewracał mi się na lewą stronę. Fater leżeli w kuchni na podłodze ożarci, jeszcze nigdy go nie widziałam w takim stanie. Dziouchy zeszły z góry.
Skręcałam się wpół, tak mi było niedobrze, ale jedyne, co mnie interesowało, to czy Rusy im czegoś nie zrobiły.
– Ten Rus wlazł na góra tak na dwa kroki od klapy – opowiedziała Helenka – ale boł się. Coś tam wrzeszczoł. Mioł z jedny strony słoma i z drugi struny słoma. Chyba się boł, że ktoś do niego stamtąd strzeli. I poszoł.
Padłam na kolana, ulga rozlała się po całym mym ciele.
– A ty Anni, co z tobą i z fatrem? – zapytała wystraszona Helenka.
– My nic – odpowiedziałam – yno my musieli z nimi pić. Ożarli nos. Bez to mi się chce rzygać.
Spojrzałam na słońce przez kuchenne okno. Wyprostowałam się. Nic, pomyślałam. Jak postanowiłam, tak będzie. Nic. Dziouchy są bezpieczne i to jest najważniejsze.
A mnie nic się nie stało.
zdjęcie: https://commons.wikimedia.org/