Klara, ibuprofenowa baletnica – rozdział 2.

Wysiadając z metra na Fulton St. musiałam przepchnąć się chyba przez pół ludności Nowego Jorku w walce o choć skraweczek przestrzeni osobistej. Sobota wieczór to gwarancja tłumów na mieście, nie byłam więc zdziwiona a jedynie zła na samą siebie, że zdecydowałam się tu przyjechać. Co ja sobie wyobrażałam? Na co mi ta impreza? A mogłam przecież spędzić ten wieczór w miękkim fotelu, czytając ulubioną książkę, na którą ostatnio ciągle brak mi czasu. Nie wspominając już faktu, że moim stopom przydałby się odpoczynek i porządny masaż. Praca w kawiarni i ciągłe stanie z nią związane nie sprzyjały regeneracji baletnicy. 

Wychodząc ciemnym korytarzem oświetlonym jedynie nikłym światłem jarzeniówek przeklinałam w duchu nowojorską komunikację miejską. Trwałam tak aż do momentu kiedy jakaś rozchichotana nastolatka wpadła we mnie z rozpędu, zachwiała na ułamek sekundy w miejscu, po czym wylała pół zawartości plastikowego kubka na moją sukienkę. 

– Aaa! Uważaj jak idziesz, mała! – zdążyłam jeszcze krzyknąć za nią, ale jedyne co usłyszałam to głupiutki chichot za plecami. Dziewczyna rozpłynęła się w powietrzu, pochłonął ją tłum przechodniów mknący przed siebie. 

Wieczór zapowiadał się po prostu znakomicie!

Zaczynałam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłam. A może to znak z niebios żebym nie szła? Jeszcze mogłam zawrócić, pozostała mi cała ulica do przejścia. Nonsens. Nie wierzę w przesądy, a już na pewno nie w niebieskie znaki z góry. Co nie zmienia faktu, że oprócz Marka nikogo tu nie znam. No dobra, to nie tak że zupełnie nie wiem kim są ci ludzie. Po prostu z nikim nie zamieniłam nigdy więcej niż dwa zdania. Nie zaliczam się do tego typu ludzi, którzy każdą wolną chwilę spędzają w otoczeniu innych. Wolę od czasu do czasu wyjść na kawę ze znajomą, niż spotykać się z całą grupą obojętnych mi twarzy.

Unoszę wzrok i na moment tracę oddech. Budynek przede mną wydaje się przewyższać wszystkie inne w okolicy, tak jakby chciał przebić się przez chmury i przywitać księżyc. Za każdym razem kiedy tu jestem nie mogę pozbyć się fascynacji i zachwytu. Stoję na środku chodnika i po prostu wgapiam się w górę. To musi śmiesznie wyglądać dla mijających mnie przechodniów. Oni już dawno przestali się dziwić. A może już tacy się urodzili? Niezadający pytań, niezastanawiający się nad otaczającym ich światem. Może tak żyje się łatwiej? Wjechałam windą na 75 piętro wieżowca i zastygłam na moment z uniesioną pięścią przed drzwiami do mieszkania Marka. Głośna muzyka rozchodziła się po całej klatce, ale tutaj raczej to nie nowość dla nikogo. W sobotni wieczór nikt nie ma zamiaru spać. 

Zrezygnowałam z pukania i nacisnęłam przycisk dzwonka. Po jakiś trzech minutach w drzwiach pojawiła się znajoma twarz Marka.

– No nareszcie! Są już prawie wszyscy! Wchodź szybko! Eee, co ci się stało? – zrozumiałam o co pytał dopiero kiedy spojrzałam w lustro wiszące na ścianie w wejściu. Brązowa maź zastygła na moim prawym ramieniu i tworzyła pokaźnych rozmiarów zaciek.

– A to! To pewnie tylko czekoladowy shake albo frappé, nie wiem. Na pewno coś zimnego i brązowego. – nerwowo machałam dłońmi w nadziei, że choć trochę zasłonię tę okropną plamę. Że też musiała mieć taki brązowy kolor! Nie muszę chyba mówić jak prezentowała się na mojej czarnej koronkowej sukience. – Miałam mały wypadek przy wyjściu z metra. Nic takiego. Pójdę tylko do łazienki i za 5 minut jestem.

– Okej, chodź, podam ci ręcznik.

Weszliśmy do małej łazienki dla gości, w której jakimś cudem zmieszczono zlew, toaletę i nawet  prysznic! Z metalowego regału naprzeciw drzwi Mark szybko wyciągnął ręcznik, po czym powiedział żebym się nie spieszyła i wyszedł. Łazienka mimo swoich rozmiarów zachwycała. Wszystko utrzymane było w modernistycznych, prostych barwach szarości. Od podłogi po sufit rozpościerał się chropowaty granit. Przy zlewie oprócz mydelniczki stało małe drzewko bonsai i zapasowe ręczniczki w metalowym koszyku z cienkiego drutu. Mark miał sprzątaczkę, która przychodziła do niego dwa razy w tygodniu. To ona dbała o mieszkanie i rośliny. Gdyby to zależało od mojego przyjaciela, to drzewko już dawno by uschło. Nie miał głowy ani do roślin ani do sprzątania.

Spojrzałam w okrągłe lustro przede mną. Moja twarz wyglądała wyjątkowo blado. Chwyciłam za mniejszy ręczniczek i zamoczyłam go pod zimnym strumieniem wody. Zaczęłam ścierać z siebie brązową maź, która zdążyła już posklejać włókna sukienki. Będzie plama. Na szczęście nie taka jakby mogła pozostać na bieli. Może wyschnie i nie będzie nic widać? Hmm, gdzieś tu powinna być suszarka. Otwieram po kolei jedną szufladę za drugą ale nic z tego. No cóż, wyschnie sama. Przekręcam gałkę w drzwiach i wychodzę.

Moim oczom ukazuje się pomieszczenie niknące w półmroku. Z sufitu zwieszały się błyszczące ciepłym światłem girlandy, a z czterech kątów salonu połyskiwały stalowe lampy. Pokój, który tak dobrze znałam za dnia, zmienił się nie do poznania. Przez całą ścianę ciągnęły się szyby z których roztaczał się bajeczny widok na nocny Manhattan. Miliony maleńkich punkcików mknęły przed siebie, nie wiadomo dokąd i po co. Stojąc w jednej linii z resztą wieżowców miałam wrażenie, że dotykamy chmur. Z prawej strony rozciągał się szeroki taras z rozwieszonymi światełkami, na którym siedzieli już  ludzie i dziko rozprawiali o czymś przy papierosie. Było przyjemnie ciepło. Po męczącym skwarze dnia, wieczór przyniósł ze sobą orzeźwiający wiatr. 

– Hej, Klara! Przyszłaś dopiero? – odwracam wzrok w lewo i widzę przed sobą bliźniaczki – ta z burzą hebanowych loków za ramię to India, zazwyczaj w luźnych dresach, dzisiaj w długiej do ziemi złotej sukni wysadzanej milionem cekinów i Penelope w rozkloszowanej, srebrnej szyfonowej kreacji – to ta rozsądniejsza i bardziej stonowana z bliźniaczek. Wyglądają zjawiskowo, prezentują się zdecydowanie bardziej wieczorowo niż ja w mojej czarnej sukience za kolano. Ehh, no cóż i tak nie zamierzałam dziś zostać królową balu. India ochoczo podaje mi szampana i puszcza do mnie oko.

– Dlaczego nigdy nie widziałam ciebie wstawionej, Lach? 

– Może dlatego, że wyróżniam się wyjątkową samodyscypliną?

– A może dlatego, że całe alko pijesz w samotności? – zaśmiała się Penelope i stuknęła się kieliszkiem ze mną. 

– Tak, to dokładnie tak. Rozgryzłaś mnie, Penny. 

– Ej! Przecież wiesz jak tego nie lubię! Penelope skraca się do Lope, a nie do Penny. Ile razy mam wam to powtarzać! Jesteśmy mieszanką kolumbijskiej i włoskiej krwi, do diaska! – zaśmiałam się, bo wiem jak to jest kiedy ludzie dziwnie wymawiają twoje imię albo skracają je tak jak im się podoba.

– Sorry, Penny. – uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Po prostu nie mogłam się powstrzymać.

– No dobra, Klaro. Czy ty też nie kojarzysz tych ludzi? Skąd Mark ich w ogóle wziął?! – India przebiegła z niesmakiem po salonie pełnym nieznajomych twarzy. Chyba też nie lubiła takich spędów. 

– Nie mam pojęcia, chyba znowu puścił zaproszenie na naszej grupie. I trochę wymknęło mu się to spod kontroli. – wzruszyłam ramionami. Prawda jest taka, że to bardzo w stylu mojego przyjaciela, na jego imprezach powinien być rozwieszony banner „Im więcej ludzi tym lepiej!”. 

– Totalnie! Indio, dajmy naszej małej gwiazdce chwilkę na odnalezienie się na tej imprezie. Klaro, musisz koniecznie spróbować koreczków i mini tortilli bo wymiatają i nie mają dużo kalorii. – ostatnie słowo wypowiedziała głośniej i mrugnęła do mnie porozumiewawczo. – A my ruszymy na parkiet! A, no i Josephine też tu jest. Uważaj na nią.

– A ja tam nie mogę się doczekać widoku podchmielonej Jo! Na taką okazję czeka się życie, siostro! – wykrzyknęła rozchichotana India.

Pomachałam im jeszcze na odchodne i zwróciłam się do bufetu. Zaczynało okropnie burczeć mi w brzuchu. Rozglądałam się na wszystkie strony ale nigdzie nie było ani śladu Marka. Po prostu zapadł się pod ziemię. Prawdziwy z niego przyjaciel! Zostawił mnie na pastwę obcych. – pomyślałam z przekąsem. Z daleka dostrzegłam szwedzki stół wypełniony jedzeniem po brzegi. Gdy podeszłam bliżej moim oczom ukazały się moja ulubiona sałatka cezar z mini grzankami i zarumienione bruschetty z posiekanymi pomidorami i mozzarellą. Nie mogłam się doczekać kiedy w końcu zaszyję się gdzieś z tymi pysznościami i zaspokoję swój głód. Nałożyłam na talerz porcję sałatki, mini tortillę i małą bruschettę z czarnymi oliwkami i udałam się w kierunku jedynej wolnej sofy na bocznej ścianie salonu. Rozsiadłam się wygodnie, na szklanym stoliku przede mną postawiłam talerz i już zabierałam się do jedzenia kiedy…

– Mogę się przysiąść? Straszny tu tłok. – prawie podskoczyłam z zaskoczenia, nie spodziewałam się towarzystwa. Smukła sylwetka wyrosła jakby z nikąd nade mną. Ciemnowłosy chłopak pochylał się nade mną i najwyraźniej czekał na moją zgodę.

– Pewnie! Siadaj. – szybko przesunęłam po nim wzrokiem. Był hmmm, jakby to powiedzieć. Atrakcyjny, jak wszyscy tu zgromadzeni w jakiś sposób, ale do tego jakiś taki nieobecny. Zaburczało mi w brzuchu i to definitywnie ucięło moje rozmyślania. Wróciłam do jedzenia. Nieznajomy zasiadł obok ale w dłoni trzymał tylko szklankę ze złotym płynem.

– A tak na marginesie. My się jeszcze chyba nie znamy. Jestem Eric Wiley, a ty to pewnie słynna Klara Lach z Polski? – wyciągnął dłoń w moją stronę, a ja dopiero teraz zauważyłam jego uśmiech. Trzeba mu przyznać, że miał naprawdę miły uśmiech. Skinęłam potakująco i nieśmiało odwzajemniłam uścisk.  

– Jesteś tu nowy? Chyba jeszcze nie widziałam cię na scenie.

– Tak, dopiero przeniosłem się z Londynu. Od dwóch tygodni szukam mieszkania i na razie sypiam w hotelu. Może od tego tygodnia zacznę wreszcie chodzić na próby. 

Nie wiedziałam o czym jeszcze mogłabym rozmawiać z tym chłopakiem. Sprawiał wrażenie osoby starającej się na siłę przeciągać konwersację. Tylko po co?

– O Eric, czyli poznałeś już Klarę! Miałem was sobie przedstawić, ale mnie wyprzedziliście! – z niezręcznej ciszy wyrwał nas głos zza pleców. To Mark, który właśnie oparł się o ramę sofy i nonszalancko nachylał się nad nami. Nie trzeba go dobrze znać, by wiedzieć że jest już ostro wstawiony. A jest jeszcze przed dwunastą. 

– Tak, już mieliśmy okazję się poznać. Dzięki. – uśmiechnęłam się do przyjaciela znacząco, naiwnie ufając, że zrozumie aluzję i wyrwie mnie z niezręcznej sytuacji. Szybko okazało się, że przeceniłam jego wspaniałomyślność.

– To świetnie! Uważaj na nią, Eric. Jest z niej niezłe ziółko. – Mark puścił do niego oko i dodał na odchodnym – Dobrej zabawy! Lecę na parkiet! – moja szansa minęła tak szybko jak się pojawiła. Musiałam coś wymyślić żeby pozbyć się nieproszonego gościa z wysp. Kiedy tylko Mark zniknął nam z pola widzenia wzrok Erica powędrował z powrotem na mnie. Nie mogłam się powstrzymać i palnęłam zanim zdążyłam pomyśleć:

– Lubisz tańczyć? – głupia, pytasz tancerza czy lubi tańczyć? Zadałam to pytanie bez większego zastanowienia i pożałowałam jak tylko je usłyszałam. Eric jednak nie skomentował tego, z lekkim uśmiechem na ustach podał mi dłoń i poprowadził w stronę parkietu. Z wysokich kolumn poleciał właśnie szybszy kawałek, taki do którego nie potrzeba najmniejszego kontaktu fizycznego z partnerem. Ufff. Poruszamy się trochę, a potem udam spragnioną i zniknę w drodze do barku. Nawet się nie zorientuje jak rozpłynę się w powietrzu. I tak nie będzie mnie pamiętał. 

– Długo znacie się z Markiem? – jego pytanie wyrwało mnie z obmyślania drogi ucieczki. 

– Od liceum. Poznaliśmy się na przesłuchaniach do przedstawienia w szkole baletowej. 

– To niewątpliwie dobrze się już znacie.

– Można powiedzieć, że trochę jak brat i siostra. Masz rodzeństwo?

– Dwóch starszych braci. 

– Ja jestem jedynaczką. – miałam już dosyć tego small talku, muszę wreszcie coś zrobić jeśli nie chcę reszty wieczoru spędzić z tym nudziarzem. Rozglądałam się wokół w nadziei, że znajdzie się ktoś kto wybawi mnie z opresji. I wtedy dostrzegłam Josephine, tańczącą z innymi dziewczynami całkiem niedaleko. Wystarczy bym przesunęła się o jakiś metr w tył, a na pewno na siebie wpadniemy. Z głośników poleciał właśnie szybszy kawałek the Vamps i wszyscy zaczęli podskakiwać krzycząc przy tym do słów piosenki. 

– Aaaa! Klara? To ty? Co ty do cholery robisz ?! – zgodnie z planem wpadłam na Jo i obie prawie się przewróciłyśmy. Niestety, nie przewidziałam, że przez przypadek przydepnę jej sukienkę. Mój obcas wbił się w skrawek materiału, a odsuwająca się Jo pociągnęła w drugą stronę i tym samym została bez dołu sukienki. – Aaaa! Coś ty narobiła?! To YSL! Zapłacisz mi za to idiotko! – kreacja wyglądała komicznie, szmaragdowa spódnica została pozbawiona ciągnącego się po podłodze trenu. Pisku Josephine nie zagłuszył nawet hałas muzyki. Odwracając się zobaczyłam jej wykrzywioną w niemej wściekłości twarz. Na ułamek sekundy zrobiło mi się jej żal. Moja ofiara jedną ręką podtrzymywała się na stojącej obok Katji, która wyglądała na równie oburzoną, a drugą zbierała resztki sukienki z parkietu. Gdy już miałam otworzyć usta, by wydukać słowa przeprosin wszystkie światła zgasły, a po pomieszczeniu poniósł się szum zaskoczenia. 

– Awaria prądu! Niech to szlag! – usłyszałam krzyk Marka dochodzący gdzieś z tłumu. – Spokojnie, bawcie się dalej! Zaraz się tym zajmę. – powiedział i pobiegł w stronę korytarza, pewnie szukać bezpieczników. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszej chwili na ucieczkę. Nigdzie nie widziałam Erica ani Jo, po omacku przeszłam z parkietu do stolika, na którym zostawiłam szklankę wody. Nadal tam stała. Sięgnęłam po nią ostrożnie, tak żeby nie wylać jej zawartości na siebie. Pierwszy łyk przyniósł niesamowite orzeźwienie, rozluźniłam napięte mięśnie i opadłam na kanapę. Byłam tak bardzo spragniona i zmęczona. Tak bardzo zmęczona jak chyba nigdy.

Autor: Panna_Misia

2 przemyślenia nt. „Klara, ibuprofenowa baletnica – rozdział 2.”

Dodaj komentarz