Opowieść o drzewie

To jest opowieść o drzewie. A w zasadzie o drzewie, którego już nie ma. 

Noszę ją w sobie, odkąd Inga brała udział w warsztatach fotograficznych, jeszcze przed pandemią. Opowiadała mi o nich i pokazywała zrobione przez siebie zdjęcia. Jedno z cotygodniowych zadań brzmiało „Opowieść o drzewie”. Zapadło mi w pamięć, bo ze szczególnym upodobaniem robię zdjęcia właśnie drzewom. Mają w sobie coś magicznego, baśniowego – niezależnie od pogody, światła czy pory roku. Przyciągają mój wzrok – te obsypane wiosennymi kwiatami i te wynurzającej się z mgły i mroku jesieni. Zielone bujnością wczesnego lata oraz łyse i nagie na tle ostrego zimowego nieba. Nie dziwie się zupełnie, że instagram pęka od zdjęć lasów, powyginanych konarów i światła przeświecającego przez rozłożyste korony, od hasztagów związanych z drzewami. 

Drzewo z mojej opowieści rosło na łące koło osiedla, na którym mieszkam. Przykuło moją uwagę, gdy parę lat temu deweloper przekopał łąkę pod budowę bloków. Budowa utknęła, ale pozostały hałdy piachu, nawiezione ciężarówkami, górki i doliny, przez chwilę także staw. Ponad nim samotny, na poły uschnięty dąb. Tylko częściowo okrywały go liście. Zimą strzelał w niebo, czarnym kształtem drapiąc mroźny błękit. Latem dawał tę niewielką ilość cienia, która pozwalała złapać oddech podczas spaceru z psem.

Wcześniej w miejscu, gdzie przez dwa lata piasek był polem psich gonitw, tropienia i odpoczynku, biegła ścieżka. Po obu jej stronach gęsto rosły trawy, nawłocie, krzewy i niewyróżniające się niczym szczególnym drzewa – pozbawione pośród zieleni jakiejkolwiek indywidualności. Gdy buldożery wygryzły ziemię, gdy wykarczowano sporą część łąki, nagle pozostał ostatnim wśród piaskowych górek drzewem. Jego korzenie łaskotała kępa wysokiej trawy, koronę głaskały słoneczne promienie. Zoja uwielbiała hasać pośród wzniesień i dolin wokół niego. Było świadkiem jej zabaw, rzucania piłeczki, kopania dołków, intensywnego węszenia. Ćwiczyłyśmy obok przywołanie i odpuszczanie, sztuczki i posłuszeństwo. Szarpałyśmy się sznurkiem, ganiała wokół z psimi kumplami. Wszystkie nasze tymczasy poza Kaprysem, który był za mały – czyli delikatny Ori, zakręcony i pocieszny Grzybek oraz energiczny, przytulaśny Bobby – odpoczywały w jego cieniu z nosami oblepionymi piaskiem.

Siadywałam latem w pobliżu, kiedy popołudniowy upał zniechęcał do długich spacerów, pozwalałam Zoi swobodnie eksplorować, a sama gapiłam się w niebo, puszczając równie swobodnie swoje myśli. Lubiłam obserwować w jego cieniu psie harce, czuć muskanie ciepłego wiatru na skórze i wdychać rozgrzane powietrze. Lubiłam też śledzić sylwetkę drzewa odbitą w stawie, wypatrywać najlepszego kadru ze zroszoną trawą i słonecznym światłem, z makami ukrytymi w trawie. Jesienny zmrok zyskiwał moc i wyraz, gdy kształt dębu wyłaniał się zza hałdy na tle fioletowiejącego nieba.

W drugiej połowie zeszłego roku budowa ruszyła pełną parą. Najpierw pogięto, a potem wykarczowano bzy, które w maju pachniały obłędnie ponad piaskową górką. Wycięto również i łysiejący dąb, który z naprzeciwka przyglądał się śmierci bzów. Stal i beton wgryzły się w ziemię, a Zoja przez długi czas nie mogła zrozumieć, dlaczego podczas spaceru nie skręcamy już w tamtą stronę. 

Moje drzewo to nie jedyna ofiara rozrastającego się miasta. Pamiętam, jak jeszcze rok temu na wiosnę ze zdumieniem odkryłam, jak wiele brzózek wyrosło na naszej łące. Ich cienkie pnie wywoływały mój szeroki uśmiech, bo nie ma drzewa magiczniejszego niż brzoza. Nie mogłam się doczekać, aż zazielenią się świeżymi liścmi, i latem często przechodziłam obok, wyobrażając sobie, jak byłoby pięknie obserwować w przyszłości ich rozrost. Niestety, niespodziewanie inny deweloper rozpoczął drugą budowę. Jednego dnia mijałam smukłe drzewka, a kilka dni później metalowy płot i dziura w ziemi zajęły ich miejsce. Poczułam przejmujący smutek i żal, wywołany tą zmianą i świadomością, jak niewielki mam na nią wpływ.

Coraz częściej czuję, że duszę się w miejscu, w którym mieszkam. Coraz mniej mam wokół siebie przestrzeni. Coraz smutniej mi, kiedy znika kolejny krzew, trawnik czy drzewo. Lubię dziką stronę Warszawy, lubię zaniedbane łąki wciśnięte między zabudowę i chaszcze. Lubię zagubić się pośród miasta w zieleni i ciszy, śpiewie ptaków i w kwiatach. Lubię, gdy światło prześwieca przez pierzaste trawy i igra pośród krzewów, odbija się od tafli wody w miejscach, gdzie się jej nie spodziewałam. Smutno mi, kiedy te zaczarowane miejsca giną. 

Czuję, że przyjdzie dzień, gdy miejsce, w którym mieszkam, przestanie być moim – bo zabraknie mi widoku zachodzącego słońca ponad drzewami i samych drzew. A ja nie chcę już mieszkać bez nich.


Tekst powstał w ramach Kącika Pisarskiego na Iskrze – Platformie Kreatywnych Kobiet. Wszystkie zdjęcia w poście są mojego autorstwa.

Autor: Paulina Boguta-Miller

6 przemyśleń nt. „Opowieść o drzewie”

  1. Paulina! Wspaniały tekst, ale też niesamowita reporterska robota! Serce mi pęka na widok tych zdjęć. To samo obserwuje w lasach obok mojego domu. Każde jedne drzewo indywidualista, a oni ścinają je grupowo. Rzeź bezimiennych gałęzi. To jest tragedia 🙁

Dodaj komentarz