– Nie wierzę, że muszę cię o to znowu prosić – głos Ady jest roztrzęsiony. Wnętrze kawiarni „Chop Suey” rozświetla południowe słońce. Wydobywa z półmroku ciepłą barwę drewnianych ram okna. Pomarańczowe ściany, zamiast budować atmosferę przytulności, co prawdopodobnie było zamiarem właściciela lokalu, wydają się Adzie opresyjne. Kojarzą się jej z barwą ognia, kąsającego żywą tkankę… Dziewczyna odruchowo sięga do policzka. Pod prawym okiem ma jeszcze świeżą ranę, czerwone zadrapania wyzierają spod makijażu, odcinając się od bladej skóry. Spuchnięte oko wciąż zdaje się pulsować, wywołując lekki ból głowy. Ada nerwowo naciąga kapelusik – szkoda, że nie może pod nim całkiem zniknąć.
Zelda patrzy na nią w milczeniu, spojrzenie jej intensywnie niebieskich oczu pozbawione jest jakiejkolwiek oceny, nie ma w nim wyrzutu czy nagany. Dziewczyna nie dostrzega jednak także żadnych cieplejszych emocji. Kobieta przygląda się po prostu młodszej koleżance, cierpliwie, w skupieniu. Na chwilę Ada zapada się w te hipnotyzujące niebieskie tęczówki, znajduje oparcie w ich nieruchomym spokoju.
Lokal wypełnia gwar niespiesznych rozmów, stłumiony śmiech i pokasływania. Z ukrytego za barem radia dobiega najnowszy utwór big bandu Glenn Miller Orchestra. Dym papierosów tworzy pod sufitem białe wzory, można by niemal tkać z nich makatki. Za duży płaszcz Ady, znoszony, osmalony z jednej strony, z nadgryzionym futrzanym kołnierzem wisi smętnie za zdenerwowaną dziewczyną. Wraz z wełnianą zieloną sukienką, cerowaną wielokrotnie, i spłowiałym toczkiem jest głośnym i jednoznacznym świadectwem jej statusu majątkowego.
Taaak, Ada ledwo wiąże koniec z końcem, a tu znowu wpadka. Hektor znów był brutalny, w ogóle nie słuchał ni próśb, ni gróźb, zrobił, co chciał, a Ada nie potrafiła się postawić. Znów nie umiała nad nim zapanować. Zelda nawet nie musiała pytać, co się stało, ten schemat powtarzał się wciąż i wciąż od trzech lat, odkąd los związał ze sobą młodziutką Adę oraz Hektora. Był jak refren marnej piosenki, frustrujący, ale uparcie wwiercający się w głowę.
Od razu, gdy weszła do „Chop Suey” i z brzękiem dzwonka zamknęła drzwi, zostawiając za sobą styczniowe powietrze; gdy dostrzegła przy oknie dziewczynę – ze spuszczoną głową, z oczami szklistymi od łez, z dłońmi na podołku, nerwowo szarpiącą w palcach rąbek wielkiej, mokrej od łez chusteczki w szkocką kratę – wiedziała, co zaszło.
– Nie wiem już zupełnie, jak sobie z tym radzić – skarży się teraz Ada. – Za każdym razem jest gorzej, za każdym razem pozwala sobie na więcej, a potem zostaję całkiem sama z konsekwencjami… Tylko ty mnie rozumiesz! Tylko ty możesz mi pomóc! Przecież wiesz… – kończy szeptem. Zelda z trudem powstrzymuje się, by nie przewrócić oczami. Wyciąga srebrną papierośnicę i zapala cienkiego papierosa, by dać sobie chwilę do namysłu. Styczeń jest wyjątkowo łagodny w tym roku, Zelda obserwuje za szybą kobiety w lekkich paltach i mężczyzn bez szalików. Płaszcz Ady i w tym kontekście zupełnie nie przystaje do rzeczywistości.
Siedzą jakiś czas w milczeniu. Wreszcie Zelda sięga po czarną torebkę na zatrzask i wyjmuje z niej fioletowy flakonik. W jego wnętrzu przelewa się coś połyskującego tajemniczym światłem. Podsuwa go Adzie jakby od niechcenia. Dziewczyna sięga szybkim ruchem po buteleczkę i owija ją kraciastą chustką.
– Stosuj jak zwykle. Za trzy dni powinno być po problemie – rzuca Zelda obojętnym tonem. „Przynajmniej na jakiś czas” – dodaje w myślach, ale zachowuje ten komentarz dla siebie.
– Och, dziękuję ci, tak bardzo… Nie wiem, jak się odwdzięczę… Boże, jesteś… Ratujesz mi życie! – Ada zachłystuje się słowami, ale starsza kobieta macha tylko ręką, zaciągając się ostatni raz papierosem.
Siedzą jeszcze chwilę, po czym opuszczają „Chop Suey” w tej samej kolejności, w której przyszły.
Najpierw Ada – zapadnięta w swój płaszcz, z twarzą niemal całkowicie ukrytą w wyliniałym futrzanym kołnierzu z dziurą z lewej strony. Przyciska flakonik do piersi jak Świętego Graala – tak wiele od niego zależy. Jej zdrowie, jej niezależność, jej przyszłość – i nie ma w tym żadnej przesady. „Dobra przyjaciółka z tej Zeldy” – myśli, spiesząc do Hektora, bo w jej życiu zawsze wszystko sprowadza się do Hektora. „Ale przecież nie mogę tak bez końca na niej polegać. Dla niej to też jest bardzo ryzykowne. Trzeba coś wymyślić. Tak, koniecznie trzeba coś wymyślić!”
Następnie wychodzi Zelda – elegancka, spokojna, dumna. Idzie ulicami Nowego Jorku, myśląc o Adzie i jej burzliwym związku z Hektorem. O wypełniających ich relację żywiołach. O tym, jak silnie splatają ich miłość i przemoc.
Niesamowite, że odkąd wykluł się z jaja, z każdym dniem coraz trudniej jest Adzie okiełznać chowańca. Powinno być dokładnie na odwrót. Przecież zazwyczaj moc się nie myli. Magia zawsze splata właściwą czarownicę z właściwym smokiem. Takie są reguły, od wieków rządzące światem. Inaczej jak przetrwałyby smoki i skąd czarownice czerpałyby swą magię. Tak było zawsze, a wyjątki w zasadzie się nie zdarzały.
W czym w takim razie tkwi problem z Adą i Hektorem?
Doprawdy, trzeba wreszcie wymyślić długofalowe rozwiązanie. Smok wymykający się spod kontroli i lękliwa czarownica, zbyt nieśmiała, by nad nim zapanować – nowojorski sabat dotychczas przymyka oczy, ale to nie potrwa już długo. Nie może sobie pozwolić na takie ryzyko. Sabat bardzo surowo podchodzi do kwestii wychowania smoków i nie toleruje tych, które mogłyby stwarzać zagrożenie dla zwykłych ludzi.
Zelda nie przyznaje się do tego głośno, ale lubi Adę i szkoda jej dziewczyny. Gdyby nie jej cicha protekcja, sabat już dawno wydałby wyrok na Hektora i za sprawą połączonych zaklęć odesłałby go w letarg, póki nie znajdzie się inna czarownica godna połączenia z nim. Adę by to zabiło.
Dlatego co jakiś czas Zelda waży silny eliksir uspokajający, który wycisza – by nie rzec, otępia – Hektora na kilka miesięcy, czyniąc z niego przymilnego, uroczego domowego smoka o rozczulających zielonych oczach. Powiedzmy sobie jednak szczerze – za tymi zielonymi oczętami kryje się istny tyran, bezczelna bestia. Czy moc ma tu jakiś swój ukryty plan?
Zelda przywołuje taksówkę i zapala kolejnego papierosa. Czas to chyba z kimś skonsultować.
Opowiadanie inspirowane obrazem Edwarda Hoppera „Chop Suey”, powstało dzięki „Pisalni” – warsztatom pisania na żywo prowadzonym przez Aleks Makulską <3
Co za wspaniała historia!!! Jesteś czarodziejką słów, kompletnie mnie zaintrygowałaś… A potem wjechało zakończenie, i do tej pory się nie mogę pozbierać. Mistrzyni!
Agaaa! ♥️ Taka recenzja od Mistrzyni Wyobraźni to naprawdę sztos 😀 Dziękuję! Cieszę się, że Ci się podoba.
o WOW!! to jest naprawdę mega! Przyznam, że w 1 chwili myślałam, że to zupełnie inna historia a tu takie zaskoczenie. Bardzo mi się podoba i chce więcej takich tekstów. ❤
Cieszę się, że udało mi się osiągnąć taki efekt 😀
I dziękuję za komentarz, sprawia, że jeszcze bardziej chcę napisać więcej o Adzie i Hektorze!
Pierwotnie naprawdę miała to być inna historia, ale w trakcie pisania pomyślałam sobie, że może jednak dodam tam gdzieś smoka ;P
Świetne opowiadanie! Cieszę się , że Hektor okazał się smokiem, a nie jakimś damskim bokserem! Co oczywiście nie usprawiedliwia jego zachowania, ale mimo wszystko zwierzętom i innym stworzeniom wybacza się więcej niż ludziom 😉 Trzymam kciuki za ułożenie się relacji Ady i Hektora! 🙂
Bardzo dziękuję! <3