Tego dnia babie lato snuło się nad łąkami tak leniwie, jak wspomnienia po mojej głowie.
Promienie słońca grzały jeszcze zielone liście drzew, a ludzie zadzierali ku nim głowy. Spacerowali w ich cieniu, śmiali się pod ich baldachimami, a tylko ja wiedziałam, to, czego nie wie nikt – że to złoto słonecznych strzał nadaje jesienny odcień liściom, ale każdy zachód słońca na tym świecie przybliża jego krach.
Przestwór nieba wydawał się większy i jaśniejszy tego dnia, namalowany błękitem, w którym blask zdołał zaczarować swoje krople. Pod tym niebem łatwiej było o uśmiech i pomocną dłoń, łatwiej o dobrą myśl i pogodne westchnienie – ale ja i tak łapałam myśli wszystkich, bo każdy głos kusił moje serce i głowę.
Od wieków byłam przecież Zbieraczką Opowieści – tych, co krążą w ludzkich głowach.
Zbierałam je jak okruszki, składałam je jak witraże, trzymałam je w sobie tak czule, jak matka trzyma dziecko. Żyły we mnie głosy minionych, tętniły słowa zapomnianych, a obrazy, których nie oglądało już żadne ludzkie oko, pod moimi powiekami nadal lśniły pełną barwą. Ile trwałam? Nie wiem. Jakie imię nosiłam? Nie pamiętam. Od setek lat przecież krążyłam po świecie, a to taki czas, w którym można coś zapomnieć.
Szczególnie, gdy w sobie nosi się tyle słów, uczuć i historii.
Tego dnia sunęłam leniwie nad starym cmentarzem. Było to już jedno z niewielu takich miejsc – groby zmarłych tuliły się tam do zazielenionej ziemi i starych drzew, cisza wisiała między pniami, konarami i krzyżami, a nocami w blasku cmentarnych ogników chroniły się te dusze, którym udało się sforsować wszelkie przesłony. Kusiły mnie ich głosy i opowieści, po wielekroć chciałam przysiąść przy ogniku, ale one zawsze rozpoznawały mnie, zawsze orientowały się, że to mój głos miały kiedyś w mojej głowie.
Dzisiaj jednak na cmentarzu nie było jeszcze dusz. Tylko te słońce, te liście, te babie lato i… ona.
Poły długiego płaszcza powiewały nad jej ciemnymi, kolorowymi butami, a pasma fioletowego szala mieszały się z ciemnymi włosami. Szła przez cmentarz wolno, ale nie rozglądała się dookoła – tak, jak człowiek, który obraz miejsca ma odmalowany po wielekroć we wspomnieniach. Czasem uśmiechała się sama do siebie, czasem garbiła się ciut bardziej, a gdy zatrzymała się przy starym, złamanym przez prąd czasu grobowcu, nazwiska zmarłych dusz przeczytała zdecydowanie wolniej, niż wszyscy inni ludzie.
Przeczytała je tak, jakby w każdej literze próbowała odnaleźć sekret ich istnienia.
Nie ma mowy, podpływam, pomyślałam od razu, bo doświadczenie stuleci podpowiadała mi, że to głowa, w której jak galaktyki krążą opowieści. Z gracją przeprułam powłokę powietrza, zakręciłam nad nią łagodnie i delikatnie, aż wreszcie zawisłam koło jej ramienia.
– Bez takich – słyszę nagle trzeźwy, lekko rozbawiony głos, a przez strzępy energii, które tworzą moje istnienie, leci gorączkowy impuls.
O niebiosa, żaden śmiertelnik od lat do mnie nie mówił!
– Nie widzę cię, ale wiem, że jesteś – dziewczyna ciągnie w najlepsze, łypiąc okiem spod ciemnej grzywy i fioletów szala.
Gdybym miała ciało, strach pewnie teraz uderzyłby mi do głowy.
– Możesz mi się pokazać? Bo jak na razie, to ja wychodzę na idiotkę.
***
To nie jest tak, że ja byłam odważna.
Ja po prostu nagle usłyszałam obok siebie głos, poczułam obok siebie obecność, a potem to już niewyparzona gęba zrobiła swoje. Mówię „dzień dobry” dla ulicznych kotów i witam się z pniami starych drzew – co to za problem gadać do powietrza?
Szczególnie, kiedy nie okazuje się powietrzem.
Moje pytanie sprawia, że świat dookoła mnie zmienia się w jednej chwili. Zamiast złota wrześniowej niedzieli – szarość, zamiast zieleni wrześniowych drzew – ciemne kłęby. I tylko groby sterczą, jak sterczały, także powleczone szarością, ale znad mogilnych płyt, zniczy i kwiatów wychylać się zaczynają zaciekawione, acz nadal widmowe, twarze.
O, grubo.
Odwracam się ostrożnie i powoli, bo moje ludzkie ciało i zbyt ludzkie emocje orientują się, co wywołałam. Boję się popatrzeć w górę. Gapię się najpierw w ziemię, w prozaiczny polbruk naznaczony tą dziwną szarością. Widzę ciężkie buty. Widzę poły płaszcza. Widzę szal i…
Cholera, ona wygląda jak ja, opowiedziana w bielach i szarościach.
Różnimy się tylko kilkoma drobiazgami. Wokół twarzy sterczą krótko ucięte włosy, niesforne jak sierść młodego kota, a rysy mają więcej ciężkości i zmęczenia. Wokół oczu mocniej rysują się zmarszczki, usta wyginają się w większą podkowę i szarobiałe cienie ostro odcinają się w okolicy nosa. A z pomiędzy poł płaszcza sterczą falbany sukienki, ogromne, rozłożyste, lekkie jak beza i przysięgłabym, że spomiędzy kremowych fałdek wystają ulepione z bieli drobiazgi: tu rąbek notesu, tu koraliki naszyjnika, jakby w tych fałdkach kryła odrębny mikroświat.
– Kim ty jesteś? – pada pytanie, a ja się orientuję, że wypowiadamy je obie w jednej i tej samej chwili.
Krótki śmiech. Szybki strach. Krępująca cisza.
– Ja… – nasze głosy znów się plączą ze sobą, śmiech, strach, cisza, aż wreszcie ja unoszę rękę, nakazując jej, by pierwsza mówiła.
– Jakim cudem mnie widzisz? – pyta zdezorientowana.
– Jakim cudem mnie słyszysz? – odbijam pytanie.
– Ja wszystko słyszę – mówi urażona – Jestem Zbieraczką Opowieści, żyję od stuleci i zbieram to, co tętni w zakamarkach ludzkich serc. Zbieram to jak okruszki, składam to jak witraże, trzymam to w sobie tak czule…
-… jak matka trzyma dziecko – kończę z rozmysłem.
Pewność siebie zamienia się w strach.
Widzę, jak jestem bezradna, gdy się boję.
***
Jeszcze chwilę temu byłam zaintrygowana, ale teraz już zupełnie nie jest mi do śmiechu.
Widzi mnie, to po pierwsze. Słyszy mnie, to po drugie. Kończy moje myśli, to po trzecie i najbardziej ostateczne, bo to przecież ja tu jestem od słuchania ludzkich myśli i zbierania ludzkich wspomnień.
– Wiem – mówi mi dziewczyna – Ty zbierasz głosy ludzi, ja głosy duchów.
O, grubo.
Rusza przed siebie sama i wraca na cmentarną alejkę. Pokazuje mi drogę ku małej łączce, która dzieli dwie części cmentarzyska – tę prawosławną i katolicką. Płynę za nią rozzłoszczona i zaintrygowana jednocześnie, bo coś tu dzieje się dziwnego, ale moje wnętrza już biją głodem opowieści. Dziewczyna staje na łączce, okręca się dookoła, a w szarym świecie nagle wyrasta coś zupełnie nowego.
Znika łączka – zamiast niej w okamgnieniu wyrastają z ziemi chaszcze. Kilka starych drzew rozrasta się do całego pierścienia, który okala krzaki i biegnącą przez nie ścieżkę. A na tej ścieżynie zupełnie znienacka, bez żadnej przyczyny, pojawiają się dwa ludzkie kształty. Wnuczka i babcia, widzę to wyraźnie, choć może to ona mi podpowiada. Babcia w wełnianej spódnicy, ze zwiniętymi włosami niesie w dłoni blaszane wiadro, a wnuczka drobi za nią, rozglądając się tak bacznie dookoła, jakby co najmniej szła nie przez krzaki, tylko przez muzeum.
A potem obie znikają, zamiast nich zaś pojawiają się kolejni ludzie – młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, w strojach ze starych fotografii albo w nowoczesnych ciuchach. Przechodzą przez ścieżkę, która także się zmienia, idą w swoich sprawach odwiecznym strumieniem, a dziewczyna z fioletowym szalem patrzy na nich jak na dobrze znanych gości.
– Rozumiesz? – szepcze do mnie – Ja wyczuwam duchy każdego miejsca.
– Zdumiewające – mruczę zadziwiona – Ja słyszę głosy ludzkich opowieści, ale jak to wszystko jest możliwe?
– Chodź – uśmiecha się do mnie dziewczyna – pokażę ci.
W szarym świecie ludzkie ciało rusza do biegu, a ja płynę za nią bez wahania. Wypadamy z cmentarza, ruszamy środkiem ulicy między zatopionymi w szarości pudełkami domów. Mijamy starą szkołę, mijamy zakręt, wbiegamy w kolejną alejkę domów, aż wypadamy tam, gdzie na rondzie końcowego przystanku autobusu wznosi się most i stara fabryka. Znałam te rejony, często słuchałam tam ludzkich myśli, często krążyłam między resztkami opuszczonych machin, ale nigdy nie widziałam, by była tu ta dziewczyna.
Zwalniamy, gdy wpadamy w małą uliczkę, na której nie ma nawet polbruku. Ona wolnym krokiem idzie przed siebie, mija starą, szarością powleczoną akację i zbliża się do otulonego ogrodem domku. Szary kot przemyka przez ulicę, znam go, a i owszem – a on zerka na dziewczynę, jakby i ją rozpoznawał.
Do domowego płotu podchodzi tak, jakby była tu u siebie, a ja razem z nią zerkam w głąb ogrodu. Na pozór wydaje się całkiem zwyczajny – poza filtrem szarości – jest tu trawnik, są wrześniowe, rozbuchane jeszczem latem krzewy, pnie się kilka starych jabłoni ku niebu, a bluszcz ciasno wije się po garażu. Sam dom także nie robi na mnie wrażenia, jest niski, otynkowany i z blaszanym dachem, ot, kolejny przedmiot tego świata, z którego muszę wyłuskiwać głosy ludzkich opowieści.
Ale kiedy ona jest przy mnie, wszystko tu się zmienia.
Dom nagle zmienia swoje kształty, staje się drewniany, wyrasta mu weranda. Ogród rozrasta się jeszcze bardziej, dzikie chaszcze warzywniaka wyrastają tam, gdzie trawnik, a jabłonie nabierają potęgi i mocy. Płot chwieje się i zmienia w rząd koślawych sztachet, garaż zmienia się w rzędy murowanych chlewków, z których wybiegają zaaferowane kury.
I ludzie, ludzie nagle zaczynają krążyć. Młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, w strojach ze starych fotografii albo w nowoczesnych ciuchach. Chodzą po podwórku, podlewają ogród, rozmawiają ze sobą, śmieją się, albo płaczą, a dziewczyna z fioletowym szalem patrzy na nich jak na dobrze znanych gości.
– Gdy byłam mała – mówi do mnie lekkim, kojącym głosem – to w tym domu słuchałam opowieści o ludziach, których już nie ma. O światach, które przestały istnieć. O dniach, które skończyły się na dobre. Albo na złe. I myślę sobie, że to nic dziwnego, że w końcu zaczęłam je widzieć. A może – waha się odrobinę – a może nawet ja ich nie widzę, może to słowa odcisnęły we mnie swoją moc i ostatecznie zamknęły się w obrazach.
Jest tylko człowiekiem, ale teraz patrzę na nią jak na boginię z zupełnie innego świata.
***
Gdy wracamy na cmentarz, jesteśmy już dobrymi przyjaciółkami. Pokazałam jej mój dom rodzinny, pokazałam jej moje wspomnienia, to miejsce, w którym zaczęła się każda z moich ścieżek. Pokazałam jej babcię i dziadka, mamę i tatę, całą tę czeredę dawnych dusz, które kiedyś żyły w drewnianych progach i sama uśmiechałam się do nich, bo tęsknota jest jak krew dla mojego serca. A potem wróciłyśmy pod cmentarne drzewa i tam dopiero ona odważyła się zapytać:
– A co ty na co dzień robisz z taką mocą?
– Zbieram słowa – odpowiadam szczerze – zbieram, zapisuję je, tworzę z nich krótkie hasła, albo długie opowieści. Zapisuję je, bo mnie proszą, czasami mi za to płacą, ale najbardziej lubię te, które spisuję, bo sama tego chcę. Albo te, które rodzą się gdzieś z echa wspomnień i w moich myślach zyskują nowy kształt.
Patrzy na mnie i skubie wargę w zamyśleniu, choć istocie jej rangi to przecież nie może pomóc.
– Pomożesz mi?
***
Gdy świat odzyskał swoje barwy, ona przestała mnie widzieć. Patrzyła w przestrzeń ślepo, pomachała rękoma po omacku i poszła wolnym krokiem przez cmentarz, leniwie wracając do swoich ścieżek. Zachód słońca czerwieniał już wtedy na dobre, a mnie jak zawsze w takich chwilach ścięła melancholia. Setki razy już te zachody widziałam – krwiste lub złote, różowe lub błękitne, zasnute chmurami albo pełne przestworowej potęgi. I każdy z nich budził we mnie smutne poczucie, że kolejne ziarno w klepsydrze przepada nieuchronnie i z każdą plamą blasku świat bliższy jest swojego końca.
Dziewczyna z fioletowym szalem też to czuła.
Dlatego zawarłyśmy pakt.
***
Kiedy asystent głównego redaktora dostał numer telefonu, ucieszył się na widok widniejącego przy nim nazwiska. To on wygrzebał tę powieść ze sterty przysłanych rękopisów. On ją odkrył i przeczytał z wypiekami na policzkach w dwie noce, wchodząc w fantazyjny świat.
I on przyniósł ją na biurko redaktora.
– Skąd takie pomysły? – zapytał, gdy dziewczyna odebrała telefon i serią radosnym okrzyków powitała dobre wieści.
– Wie pan… – zamyśliła się przez chwilę, ale zaraz złapała rytm – ja od dawna słyszałam echa wspomnień i głosy dusz, których już nie ma, tworzyłam swoje światy i spisywałam opowieści. A pewnego razu na cmentarzu spotkałam pewne widmo, które słyszało głosy ludzi, odkrywało ich światy i zbierało ich opowieści: zupełnie tak, jak ja! No i zawarłyśmy pakt. Ona mi czasem coś podpowiada, a ja jej spisuję historie, by mogła czasem odpocząć w drodze przez ten świat. Wie pan, każdy zachód słońca przybliża jego krach, a ona wciąż ma zajętą głowę i nawet nie może tym pięknem się cieszyć.
Powiedziała to zupełnie naturalnym tonem, aż asystent redaktora lekko się wzdrygnął.
– Pani żartuje, prawda?
Przysiągłby, że w jej głosie słyszy figlarny uśmiech.
– Och, oczywiście, że żartuję. Ja po prostu jestem pisarką. Pomysły i słowa to cała ja.
Kilka grzecznościowych zwrotów zakończyło rozmowę i asystent redaktora odłożył telefon na biurko. Dłonią otarł pot z czoła, sięgnął do szklanki z wodą i wstał, by otworzyć okno. Dziwnie gorąco zrobiło mu się znienacka, choć zimne krople operliły mu głowę. Nic już nie wiadomo z porami roku w tych szalonych czasach.
Podszedł do parapetu, odsunął kwiatka i mocnym ruchem przekręcił klamkę. Jesienne powietrze wdarło się do środka, a z nim…
Krzyk przerażenia wydarł się z piersi asystenta redaktora.
Dostrzegł ciężkie buty. Dostrzegł poły płaszcza. Dostrzegł szal i twarz wśród włosów krótkich jak sierść młodego kota, fałdy sukienki spiętrzone niczym beza. Sylwetka, która rozsiadała się właśnie naprzeciw jego biurka, wyglądała jak widmo, opowiedziane w bielach i szarościach.
I to widmo uśmiechało się teraz figlarnie.
– Dobry, panie Adasiu! Pan pytał o pomysły?
WOW!! SYLWIA! Jak zwykle magicznie i czarujaco!! no komcham to Twoje pisanie nad zycie!
awww, dziękuję <3